Molestacja w teatrze
Jak molestować skutecznie? To znaczy, jak zaspokajać bezkarnie na bezbronnych ofiarach swe wybujałe i zbrodnicze chucie lub przynajmniej, w razie przyłapania, efektownie oczyścić się z zarzutów i samemu robić za zmolestowanego. I po drugiej stronie owej zagadkowej interakcji, jaka zachodzi między napastnikiem a napastowanym — jak skutecznie obronić się przed gwałcicielem, a jeszcze zadać mu bobu i dopiero pokazać, co to jest prawdziwy gwałt, a wszystko po to, żeby obudzić w nim człowieka…
Bo tradycyjnej, ostrej i klarownej granicy oddzielającej kata od ofiary od dawna już nie ma. Jest ona płynna i nieustalona i przebiega w każdej ze stron. Przecież każdy może bywać raz katem, a raz ofiarą, a nawet równocześnie i tym, i tym. Świadomość tego byłaby dziś banalna, gdyby nie to, że wciąż tak wielu odkrywa tę prawdę na nowo, na własnym przykładzie. Wielu innych zaś nie wierzy, że im też mogłoby się to przydarzyć, gorszy ich to okropnie i bulwersuje.
To szalenie humanistyczne pytanie w naszych gwałtownych czasach, gdy nie jest już bezpiecznie i molestować mogą nas wszędzie i o każdej porze: w pociągu i w kolejce, na ulicy, a nawet w domu. Odpowiedź i porady praktyczne, jak się chwacko sprawić w sytuacji ostatecznej, z której nie ma dobrego wyjścia, przynosi głośna sztuka Williama Mastrosimone Extremities, z polskim kiepskim tytułem Aż do bólu. Zrobiła ona furorę najpierw w Ameryce, gdzie w sezonie 1982/83 uznano ją za najlepszą sztukę roku, a potem na całym świecie, by wreszcie via Sopot trafić do Polski. Jest też z tego i film.
W Sopocie wszystko się udaje: Scena Kameralna jest maleńka, ale na miarę sali i dochodzi stąd każde słowo; kwiaty na niej wydają się duże, a brawa są długie i niemilknące. Publiczność jest tak dobra i serdeczna, że wystarczy tu kiwnąć palcem, by wzbudzić jej zachwyt.
Jedenaście lat temu, w Ameryce przedstawienie było bulwersujące i miało renomę skandalu, więc nie mogłem się doczekać, kiedy u nas się to zacznie. Zupełnie niepotrzebnie się martwiłem, bo gdy po uczcie duchowej nastąpiło gastronomiczne pobratanie, gdy podano już piwo (boski dar Heveliusa!), a na stół poczęto wnosić dary pobliskiej chińskiej restauracji, podeszła do mnie korpulentna panienka z teatralnej obsługi z niedorzeczną insynuacją, że pewnie nie mam zaproszenia i trzeba to będzie sprawdzić.
— No, jakżebym śmiał! — mówię niezrażony, grzebiąc w torbie. Okazało się jednak, że nie była to banalna molestacja kolejkowa, gdy poczciwy kontroler dobrodusznie żąda biletu. Nim zdążyłem wyciągnąć i okazać, panienka kiwnęła na fagasa, że tego pana, to trzeba na zaplecze i tam dobrze sprawdzić. Przeraziłem się strasznie, zimny pot wystąpił mi na czoło i zaraz zakrzyknąłem: — Po co? Zlustrujem się od razu, przy stole! I wyszarpnąłem dokument. Łapsy odpuściły mnie natychmiast, bo — chwalić Boga — sytuacja była jeszcze publiczna, nie intymna, na osobności w pakamerze. Bez słowa przeprosin jednakże za niestosowny incydent.
Oczywiście, oddalam od siebie płaskie i głupie pogłoski, jakoby wydano za dużo zaproszeń w stosunku do miejsc biletowych i szczupłych możliwości sali, skutkiem czego wiele osób mniej znacznych, dzwoniąc wcześniej do kasy dowiadywało się, że nie będą mogły, niestety, zrealizować swych zaproszeń. To przecież w niczym nie tłumaczy nachalności molestacji, jaka mnie spotkała.
Więc to niewątpliwie było zamierzone działanie artystyczne, parateatralne, mające na celu pogłębienie u wybranych osób przeżywania treści sztuki podczas bankietu. Nic, tylko to. Do grona wybrańców należał też znany goniec teatralny (chwilowo zawieszony), Maciej Nowak, który mi się na to skarżył. Choć jego na pewno nie próbowano ściągać na zaplecze, żeby mu zrobić przeszukanie. Był na to za wielki.
Nie rozumiałem tego zrazu i jeślim się stawiał i kogo obraził, to znaczy, że wszystko było w porządku. Działania artystyczne przebiegały jak należy.
Niech żyje sztuka!
Ze szczególnym uwzględnieniem sztuki molestacji.