Wybrałem dziś zaduszne święto
PRO: Słowacki dla myślących
Jerzy Grzegorzewski z podziwu godną konsekwencją dąży do tego, by kierowana przez niego Scena Narodowa nie stała się placówką muzealną, lecz była miejscem twórczych poszukiwań teatralnych. Nie mam wątpliwości, że słusznie zaprosił do współpracy Janusza Wiśniewskiego.
Wielkie emocje towarzyszyły temu twórcy właściwie od pierwszego spektaklu autorskiego, czyli "Panopticum a la Madame Tussaud". Zdobywał nagrody na najbardziej prestiżowych festiwalach teatralnych, a jednocześnie odsądzano go od czci i wiary; świadome cytaty i zapożyczenia, np. z teatru Tadeusza Kantora, uznawano za plagiat.
Teatr Janusza Wiśniewskiego określano jako groteskowy i tragiczny zarazem remanent wartości kultury europejskiej. Przez ostatnie lata o jego sukcesach dowiadywaliśmy się tylko czytając recenzje z inscenizacji przygotowywanych w teatrach niemieckich (m.in. słynny "Faust" w Dusseldorfie). Spektakl "wybrałem dziś zaduszne święto" świadczy niewątpliwie o dużej erudycji reżysera i o fascynacji twórczością Słowackiego. Reżyser wcześniej dał temu wyraz realizując dwukrotnie "Balladynę". Tym razem postawił sobie zadanie znacznie trudniejsze. Inspiracją do najnowszej premiery stał się "Samuel Zborowski". Wiśniewski zdawał sobie sprawę, że jest to utwór nie dokończony i spróbował wykorzystać to jako atut. Wiedział bowiem, że pisany był przez Słowackiego jako odpowiedź na Mickiewiczowskie "Dziady" i tę zależność wykazał uzupełniając scenariusz spektaklu o fragmenty innych utworów z tego samego okresu, m.in. "Beniowskiego" i "Króla Ducha". Próba zmierzenia się z mitem "Dziadów" przeprowadzona jest tu z żelazną konsekwencją.
Spektakl w Narodowym zadaje też kłam tezie, że Wiśniewskiemu nie potrzeba wybitnych aktorów, bo stosowanej przez niego"tresurze formalnej" równie dobrze mogą poddawać się amatorzy. Oprócz świetnej gry zespołowej w "zadusznym świecie" Wiśniewskiego kilka ról zasługuje na miano kreacji. Mariusz Bonaszewski występując w roli Samuela przywołuje w niej pewne echa Mickiewiczowskiego Gustawa-Konrada. Aktorzy zmienili się zresztą nie do poznania nie tylko za sprawą masek i charakteryzacji. Prawdziwym zaskoczeniem jest rola Krzysztofa Kolbergera. Wygłoszony przez niego monolog Lucyfera, jako wielkiego buntownika, a potem obrońcy i rzecznika wolności, to jedna z najlepszych scen spektaklu, przyjęta przez publiczność premierową wielkimi brawami.
Jan Bończa-Szabłowski
KONTRA: Kantor w Muppet show
"Do teatru nie wchodzi się bezkarnie". To powiedzenie Tadeusza Kantora zaczyna robić w Polsce oszałamiającą karierę, ostatnio dzięki spektaklowi "wybrałem dziś zaduszne święto" Janusza Wiśniewskiego. To jedna z największych hucp, jakie udało mi się widzieć, a widuję ich krocie. Nie znajduję usprawiedliwienia dla tego typu widowisk - nie tylko na scenie Teatru Narodowego, ale i na jakiejkolwiek innej.
Klęska tego przedsięwzięcia była zarazem pogrzebem kilku wspaniałych nazwisk wymienionych w programie oraz jednego nie wymienionego, a narzucającego się z całą siłą swej oczywistości - Tadeusza Kantora. Z jego estetyki Janusz Wiśniewski przejął jedynie to, co zewnętrzne, po kuglarsku wyjaskrawiając barwy i przerysowując gesty. Tak się jednak dziwnie składa, że w Cricot 2 Kantora aktor wiedział, w jakiej sprawie wychodzi zetknąć się oko w oko z widzem. U Wiśniewskiego każda z ponad trzydziestu postaci wykonuje jakieś sobie tylko wiadome egzorcyzmy, bez najmniejszego związku z resztą zespołu, z tekstem i sensem.
Dowolnie wybraną fragmenty "Samuela Zborowskiego" i kilku innych utworów Słowackiego czynią tu zresztą dialogi całkowicie hermetycznymi i niestrawnymi. Tekst na scenie - o paradoksie! - staje się jeszcze bardziej pokrętny i niezrozumiały niż oryginał, na którym pokolenia biegłych w piśmie interpretatorów łamią sobie resztki zębów.
Podobnie z muzyką. U Kantora była ona organicznie wpisana w materię spektaklu, wyraźnie podkreślając jego dramaturgię. Na scenie Narodowego służy aktorom do utrzymania się w rytmie bezsensownych parad w kółko, których nawroty bardzo szybko zaczynają nie tyle nawet drażnić, ile nużyć.
W estetycznym śmietniku spektaklu Wiśniewskiego nie ma zresztą aktorów. Są jakieś anonimowe indywidua o gębach pokrytych gumowymi maskami lub w najlepszym przypadku grubą warstwą szminki. Postaci te robią zresztą wrażenie zebranych całkowicie przypadkowo. Między postkantorowskimi wdowami o kredowobiałych twarzach, zgarbionymi wędrowcami czy jaskrawo pokrwawionymi żołnierzami, uwijają się imitacje ze świata kina i telewizyjnych reklam. A to jakiś karykaturalny marynarz, a to niby-Chaplin, a to nieudana kopia monstrum Frankensteina, to znów wampir wzorowany na Nosferatu, wszelako różowiutki jak cukrowa świnka z wielkanocnej święconki. Wszak reżyser deklarował, że z tekstu Słowackiego wybrał wątek pasyjny. Cyrk i jarmark. Muppet show.
Do jednej z bardziej znanych anegdot należy opowieść o Tadeuszu Kantorze, który biegał po Paryżu i własnoręcznie zrywał plakaty zapowiadające pokaz spektaklu Janusza Wiśniewskiego. Twórca Cricot 2 uważał Wiśniewskiego nie tyle za swego epigona, ile za nieutalentowanego plagiatora. Anegdota nie musi być opowieścią prawdziwą, wszelako musi być opowieścią śmieszną. Po ostatniej premierze w Teatrze Narodowym dowcip jej ulatnia się, niestety, bezpowrotnie. Okazało się, że Kantor miał stuprocentową rację.
Janusz R. Kowalczyk