Bunt Bianki
"Białe małżeństwo" w reż. Krzysztofa Raua w Akademii Teatralnej w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.
Dom jak rozkrzyczany kurnik w okresie godowym, a w domu tym dziewczyna, która nie chce tak żyć. Innymi słowy
- Różewicz ciągle aktualny
W Akademii Teatralnej pod wodzą reżysera Krzysztofa Raua studenci IV roku grają swój spektakl dyplomowy. Sięgnęli po "Białe małżeństwo" Różewicza, napisane na początku lat 70. Wtedy premiera tekstu o życiu erotycznym Polaków skrywających swą zmysłowość pod płaszczykiem hipokryzji - wywołała skandal. Dziś tekst skandalu już nie wywoła, żyjemy wszak w zupełnie innych czasach, w których modne są coming outy, studia gender, plotkowanie o tajemnicach alkowy gwiazd itp. itd. A jednak, mimo iż świat dokonał światopoglądowej wolty, okazuje się, że mówienia o sprawach płci nigdy za wiele. I że u Różewicza znaleźć można zaskakująco trafną diagnozę rodziny, wspólnoty, społeczeństwa, które próbują wpasowywać nas w pewne, niechciane role społeczne.
Niech nie zwiedzie nikogo kostiumowy entourage aktorów, stylizowany na klimat szlacheckiego dworku z pierwszej połowy ubiegłego wieku. Ani to, że kilkunastoletnia Bianka, kompletnie nieprzystająca do rodzinnego towarzystwa, wydaje się być tylko egzaltowanym dziewczątkiem, lękającym się zamążpójścia. Ani to wreszcie, że choć za chwilę ma pójść do ołtarza, pewnych kwestii aż dziw, że nie rozumie, zaś jej jedynym przewodnikiem po świecie jest podręcznik z życia seksualnego zwierząt i dzikich, gdzie nieznane wcześniej słowa jak "pochwa", "członek" itp. budzą niezdrowe emocje. W czasach, gdy młodzi wiedzę o życiu erotycznym wyczytują z pisemek zalegających kioski i z filmów, tego typu postać wydaje się być anachroniczna, wręcz nieprawdziwa i trącić myszką.
A jednak nie. Tekst Różewicza z biegiem lat nie traci na uniwersalności. Bianka wykrzykująca, że nie chce być kobietą, chce być mężczyzną, mieć członek i święty spokój,jakiego kobieta nie ma -jest żywą apoteozą buntu przeciw ustalonym normom społecznym. Nie chce żyć jak matka, która wydana za mąż za mężczyznę o wybujałym temperamencie seksualnym, cierpi katusze. Nie chce być podszczypywana jak służące przez tatusia, który nie wie, co zrobić ze swoim popędem. Ani być obiektem westchnień śliniącego się dziadka podglądacza, który lubieżnie prosi wnuczki o pończoszki w zamian za czekoladki. Nie chce czuć się jak przedmiot, przeżywać upokorzenia i lęku. Ze swoją nadwrażliwością nie odnajduje się w tym zupełnie (w przeciwieństwie do siostry Pauliny, która z takiego rodzinnego układu czerpie zyski). Zdziwiliby się zapewne niektórzy, jak wiele wokół kobiet zarówno zachwyconych swoim statusem i radzących sobie ze swoją seksualnością, i jak wiele tych z przeciwległego bieguna, zbuntowanych przeciw biologii i normom społecznym, kryjących prawdziwe emocje pod udawanym uśmiechem. O tym mówi się już co prawda coraz częściej, choć ciągle mało.
Rau (przy współpracy reżyserskiej Agnieszki Baranowskiej) nie sięga po uwspółcześniające spektakl gadżety, nie wciska ich widzowi na siłę (i dobrze - tu tekst Różewicza i dobre aktorstwo bronią się same). Za to ciekawie, dzięki inscenizacyjnym zabiegom i scenografii Mikołaja Maleszy, reżyser pokazuje podskórny rytm życia domu, w którym żyje Bianka. Na pozór jest w nim sennie (co podkreśla delikatnie muzyka Anny Świętochowskiej), czasem tylko rozwlekłość dnia codziennego przerywa tupanina i chichoty dziewcząt; każdy żyje tu pozostawiony samemu sobie, każdy tworzy jakieś wewnętrzne układy. Ale nagle jak za przyciśnięciem magicznego przycisku dom sprowadzony zostaje do wymiarów zoologicznych: rozkrzyczanego kurnika, w którym każdy straszy piórka, odprawia tańce godowe, by za chwilę zacząć się parzyć z kimś, kto się napatoczy. Scena urasta do groteskowych rozmiarów, szczególnie gdy aktorzy nakładają maski zwierząt, ale tak właśnie ukrytą zmysłowość żyjącego w hipokryzji domu widzi Bianka - nadwrażliwa osóbka, którą mierzi rozbuchany erotyzm. Wszędzie widzi fallusy, tokowanie -jak dla niej - upiorne wręcz i traumatyczne. Kontrast znakomicie uchwyconej zastygłej atmosfery dworku z owym zoologicznym rozpasaniem wypada tu bardzo ciekawie. Zresztą jak większość scen zbiorowych, które dopięte są na ostatni guzik, poprowadzone perfekcyjnie i konsekwentnie. Aktorzy nie przestają grać nawet na moment, choćby przez długi czas stanowili jedynie tło (dwie milczące służące, mechanicznym ruchem wycierające stół, szafy, patrzące spod ciężkich powiek, czasem bardziej przy-ciągają uwagę niż postać akurat mówiąca - to jest też siła precyzyjnie ustawionego drugiego planu).
Dawno już nie było w Białymstoku spektaklu, w którym przy tak dużej ilości aktorów na scenie właściwie wszyscy graliby z taką pasją i zapałem (nawet jeśli irytująco przerysowują role). Ze skrzącym się od cytatów i parafraz tekstem radzą sobie dobrze, starają się oddać wszelkie niuanse postaci. Właściwie wszystkie kreacje przyciągają uwagę, bo też i każdy z aktorów znalazł na swoją postać jakiś patent. Odstręczający dziadek - choć na starca niewystylizowany - śliniący się, ze zwiotczałym przyrodzeniem, chodzi jak nadęty kogucik z głupawą miną. Ciotka, która temperament ma, ale trzymając się konwenansów, nie bardzo z kim ma go podzielić. Matka - wystylizowana na porcelanową lalkę i tak też się zachowująca. Tatuś -jak rozpłodowiec, szef stada. Siostra Paulina - dziewczynka jeszcze młodziutka, a już zaczynająca rozumieć co w trawie piszczy, jeszcze moment i będzie zepsuta. Pan młody - niedojrzały młodzieniec, co to i zmysłom chętnie dałby ujście, i schował się za poezję. W całym tym towarzystwie - delikatna Bianka, jak z innego świata.
Co ciekawe, każdy z aktorów swą postać gra tak, jakby ją jednocześnie rozumiał. Bo też i cały ten konglomerat ludzkich figur jest w gruncie rzeczy nieszczęśliwy: niemal nikt nie dostał tego, czego by chciał. O