Wojcieszek: dość kina interwencyjnego na tematy z dupy
- OK, jestem brudasem. Ale wydaje mi się, że w tym jest informacja, że nie jest to dla mnie centrum wszechświata. Dojrzali, zdrowi psychicznie ludzie, którzy mają jakieś mentalne ambicje, powinni mieć jednak w pogardzie to, jaką naklejkę mają na macbooku i czy mają zaklepane wakacje w Maroku - rozmowa z reżyserem Przemysławem Wojcieszkiem.
Magda Piekarska: Gdzie się podział zaangażowany społecznie buntownik?
Przemysław Wojcieszek: Siedzi z tobą w Charlotte, patrzy, jak zajadasz bagietkę, zasuwając mi głodne kawałki o społecznym zaangażowaniu.
Sam wybrałeś to miejsce.
- Z ciekawością patrzę, jak zmienia się kawiarniana topografia Wrocławia. Do tej pory dominowały miejsca plebejskie albo alternatywne. A ten pasaż jest czysto hipsterski. Hipsterzy są jak hiszpańscy konkwistadorzy, biorą dziś wszystko i na swoich warunkach. Wielkomiejskie lewactwo, które jeszcze kilka lat temu rządziło, dziś jest jak daleki krewny na przyjęciu, któremu brzydko pachnie z ust. Dominują ironia, cynizm i bycie na bieżąco z popkulturą.
No właśnie, nie chcę chrzanić, że kontekst społeczny wydaje mi się nieważny, ale kino, które na nim się opiera, jest straszne, mam go serdecznie dosyć.
Przecież takie kino uprawiałeś.
- Czasy się zmieniają. Swoją drogą, bagietka z łososiem jest najlepsza.
Co się zmieniło?
- Wszystko - język filmowy, samo kino. W Polsce powstaje mnóstwo kina społecznego, chyba 90 proc. produkowanych obecnie filmów, pomijając czystą komercję, mieści się w tym nurcie. Na takie filmy najłatwiej dostać kasę, bo poczciwi sklerotycy w funduszach filmowych mają poczucie udziału w czymś ważnym. Powstaje mnóstwo obrazów czysto interwencyjnych na tematy z dupy, bo - umówmy się - Polska jest krajem bogatym i sytym, a jakoś żaden z reżyserów nie zapuszcza się tam, gdzie jest naprawdę gorąco.
Ale co w tobie się zmieniło? Wkurw na rzeczywistość cię opuścił?
- Chyba się wyluzowałem bardziej. Może mam wszystko w nosie.
Czyli odpuściłeś?
- Co odpuściłem?
Walkę z rzeczywistością - w kinie i poprzez kino.
- Brakuje ci kina społecznie zaangażowanego robionego przez czterdziestolatków?
Twoich filmów, które miałyby siłę "Głośniej od bomb" - tak. Bohatera takiego jak Boguś z "Made in Poland" - jak najbardziej.
- Ale to już było.
Czegoś o podobnej temperaturze, co dotykałoby moich dzisiejszych problemów.
- Rozumiem to oczekiwanie - że jest artysta, który komentuje rzeczywistość, trzyma się spójnego programu, reagując na różne zjawiska. Ale z czasem, co jest chyba udziałem wszystkich twórców, wektor zainteresowań przesuwa się z tematów generacyjno-społecznych na to, co jest indywidualnym doświadczeniem. Dziś ta osobista perspektywa jest dla mnie dużo istotniejsza - tym, co mnie interesuje przede wszystkim, jestem ja sam.
To znaczy, że dojrzałeś?
- Że się zmieniłem - że chcę się rozwijać, bawić się kamerą, realizować rzeczy, które są dla mnie wyzwaniem. Nie tylko poprzez historię, fabułę - także przez te elementy języka filmowego, które dawniej były dla mnie niedostępne. Teraz mogę się na nich skupić, kręcąc przez miesiąc to, co chcę, wypuszczając aktorów, gdzie chcę.
Czego szukasz w Berlinie?
- Berlin otwiera nowy kierunek - jeśli chcę robić film w dużym mieście, Warszawa nie musi być jedynym rozwiązaniem. Korzystam z tego, co może mi zaoferować. A że Wrocław jest położony w trójkącie między Berlinem, Warszawą i Pragą, do nowego filmu łatwiej mi zaangażować czeską aktorkę czy niemieckiego aktora.
Co takiego ma Berlin, że tak chętnie - z wrocławskiej perspektywy - spogląda się w jego stronę?
- Fajnie, że się spogląda. Ale punktem odniesienia jest żadnym - tu mamy miasto wojewódzkie, tam stolicę Europy, jak mówią emigranci. Duże miasta są ciekawe, pełne historii i możliwości - dlatego są tak inspirujące dla filmowca. Ale Wrocławia nie opuszczam: mieszkam tu, bardzo to miasto lubię, bo jest świetnym, coraz bardziej pozytywnym i fajnym miejscem do życia. Okres, kiedy myślałem o przeprowadzce do Warszawy, dawno mi minął. Jedyne, co mi doskwiera, to fakt, że trudniej jest mi się dopchać do kasy na kino, która jest w Warszawie. Ale rekompensuję to berlińskimi kontaktami.
Nie przesadzałbym jednak z tym zauroczeniem Berlinem - jest tam mnóstwo biedy, także takiej skrajnej, której w Polsce jeszcze nie widać. Ja tam jestem w uprzywilejowanej sytuacji - jak mi się noga powinie, wsiadam w autobus i po kilku godzinach jestem z powrotem.
Dotąd kręciłeś w małych miasteczkach albo na wrocławskich osiedlach. I chyba one bardziej cię kręciły.
- W małych miejscowościach lepiej i prościej się robi film. Wynajmujesz dom z ogrodem gdzieś na zadupiu, wpuszczasz trójkę aktorów, pięcioosobową ekipę i siedzisz tam kilka tygodni, pracując. Ale równie dobrze można pracować z dwiema aktorkami, eksplorując miejską przestrzeń.
Kolejny mój film będzie się dla odmiany dział w drodze, między Polską a Portugalią - w samochodzie, na stacjach benzynowych, w oldskulowych motelach. A tak naprawdę między dwójką bohaterów. Bo punkt wyjścia jest zawsze podobny - to bohaterowie opowiadanej historii. Świat zawęża się do relacji między nimi, a cała reszta to tylko tło - ono jest wymienne. Robię dość skrajne rzeczy jak na polską kinematografię, ale zaczynam zawsze od postaci.
A co z twoim manifestem z "Głośniej od bomb" - żeby nie wyjeżdżać, robić swoje tutaj, opowiadać własne historie?
- Przecież nie wyjeżdżam, siedzę we Wrocławiu, chociaż dla wielu osób, które stąd wyjechały, to miasto jest jakimś kompletnym zadupiem. Nie zamierzam zostać niemieckim reżyserem. Mam ponad 40 lat, przeklejenie się w inną rzeczywistość nie wchodzi w grę. Nie interesują mnie też niemieckie pseudoproblemy społeczne i masochistyczne międlenie winy za drugą wojnę.
Polskie cię interesują?
- Siłą rzeczy - tak. Nawet jeśli staram się to zwalczać, jak mogę, i tak do mnie wracają. Cały czas się z nimi konfrontuję, są częścią mojego życia. Ale staram się je przenosić z poetyki gazetowo-felietonowo-youtube'owej na nieco wyższy poziom uogólnienia. To zresztą - wydaje mi się - jest zadaniem sztuki: nie koncentrować się na tym, co bieżące.
Mój nowy projekt to "Stan, w którym jestem" - film drogi, zbieram na niego pieniądze. Ale pracuję też nad czymś, co nazywa się "Berlin Diaries" - występuję w nim. To ekstremalny projekt, montuję go już, więc na razie nic więcej nie powiem.
A jaki jest stan, w którym jesteś?
- Patrzę na siebie i próbuję zrozumieć, co się ze mną dzieje. To chyba naturalne - odchodzisz od więzi z ludźmi w twoim wieku. Ja jej kompletnie nie czuję. Jak patrzę czasami na rodziców kolegów mojego syna, kompletnie mnie nie interesują, nie mam potrzeby, żeby z nimi konwersować. Mam wręcz na ich widok odruch przerażenia - zastanawiam się, na ile jestem taki sam jak oni.
Czyli jaki?
- No a ty przyjaźnisz się ze swoimi równolatkami?
Z kilkorgiem tak. Ale ja się trudno zaprzyjaźniam. A boję się zwłaszcza takich spotkań po latach - że będziemy sobie mieli mało do powiedzenia rzeczy ważnych.
- No właśnie. Bo o czym gadać - o nowym samochodzie? O kuchni? Mieszkaniu na kredyt? O nowym polskim kryminale? No, to już byłoby coś. Ciekawsi wydają się młodsi albo starsi. Może to jest kwestia miejsca, w którym jesteśmy - znaleźliśmy się gdzieś na środku życia, zakładając oczywiście, że dożyjemy osiemdziesiątki. Coś się przesila, i może dlatego właśnie nie do końca interesuje cię bycie w kolektywie swoich kumpli czy koleżanek. Moi rówieśnicy mnie przerażają.
Dlaczego?
- Patrzę na nich i zastanawiam się ze strachem, czy jestem jak oni. Bo jeśli tak, powinienem się rozpędzić i uderzyć łbem w te kafelki w Charlotte. Są straszni - w ich zewnętrzności jest coś, co jest martwe. Jest w nich coś antypatycznego - mają laptopy pod pachą i wypucowane samochody. To potworne.
A ty jeździsz brudnym?
- Totalnie ujebanym i sklejonym taśmą od półtora roku, dzięki czemu jakoś się trzyma. I jestem z tego dumny.
O czym to niby ma świadczyć?
- OK, jestem brudasem. Ale wydaje mi się, że w tym jest informacja, że nie jest to dla mnie centrum wszechświata. Dojrzali, zdrowi psychicznie ludzie, którzy mają jakieś mentalne ambicje, powinni mieć jednak w pogardzie to, jaką naklejkę mają na macbooku i czy mają zaklepane wakacje w Maroku.
Teoretycznie mógłbym nakręcić film o moich rówieśnikach, ale nie wyobrażam sobie, że spędzam dwa lata życia, robiąc opowieść o zombi.
Nie jesteś dla nich zbyt okrutny?
- Nie, pieprzyć ich. Zabić ich. Pieprzyć klasę średnią.
To co jest w życiu ważne?
- Dzieci. Są zajebiste, absolutnie najważniejsze. I poczucie, że robi się to, co się kocha. Staram się, żeby wciąż tak było. "Jak całkowicie zniknąć" powstało dwa lata temu, dziś już jestem gdzieś indziej, myślę o nowym projekcie. Nie mogę powiedzieć, że się z tą opowieścią nie identyfikuję, ale życie się zmienia, a ja wraz z nim. Ale kiedy oglądam moje filmy po jakimś czasie, to mimo że pewne rzeczy mnie wkurwiają i wiele chciałbym poprawić, to widzę w nich życie. Nigdy nie uważałem, że kino ma być idealne, żadnego filmu nie robiłem z założeniem, że będzie to dzieło życia. Wolę zaryzykować i przegrać, niż nie ryzykować i wygrać.
Dlaczego postanowiłeś zaryzykować dla tych dwóch dziewczyn, Gerdy i Małej Rozbójniczki z "Jak całkowicie zniknąć"?
- Z Agą Podsiadlik zrobiłem "Sekret", wcześniej "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" w warszawskich Rozmaitościach. Totalnie zajebista aktorka - wiedziałem, że chcę z nią nakręcić jeszcze jeden film. Pierwszy projekt przepadł przez brak dofinansowania. Potem napisałem drugą wersję i jak okazało się, że będziemy to kręcić w Berlinie, pieniądze się znalazły. Z jednej strony miłe, z drugiej straszne - wyszły jakieś polskie kompleksy. Pheline Roggan znaleźliśmy później, w trakcie przygotowań. Potem kolejne osoby - operatorka Weronika Bilska, kompozytorka Julia Marcel.
Bardzo kobiece kino ci wyszło.
- Starałem się w tym nie przeszkadzać. Wydaje mi się, że powstało coś fajnego. Lubię ten film - właśnie dlatego, że przekazuje emocje. Można się spierać, czy to robi skutecznie, czy nie, ale dla mnie jest OK, nawet jeśli ma w sobie element chaosu, jeśli niektóre sensy wymknęły się temu, co wcześniej planowałem. Biorę odpowiedzialność za jego koncept, pomysł - w jego ramach kreujemy sytuację, której pozwalamy żyć własnym życiem.
Improwizacja?
- Starałem się tu cieszyć kinem, które jest teraz magicznym medium. Kilka lat temu miałem ogromny kryzys: przestałem robić filmy, skupiłem się na teatrze. Ale to właśnie kino satysfakcjonuje mnie w stu procentach. Filmy zostają, a później, po latach, zmieniają swoje znaczenie - dochodzi czynnik sentymentalny. Ja staram się mieć frajdę z tej pracy. Dobrze się bawię, robię to z sercem, no i staram się za każdym razem odświeżać formułę.
"Jak całkowicie zniknąć" to historia miłosna?
- Wydaje mi się, że nią jest. Ale część widzów powie, że to historia miłosna, część - że to rzecz o chwilowej fascynacji i wyjściu do miasta. Ja akceptuję wszystkie opcje.
A czym jest dla ciebie?
- Poza tym, że jest to rzecz o dwóch dziewczynach, zrobiona w 80 proc. przez dziewczyny (poza mną pracował tam jeszcze kierownik produkcji, dźwiękowiec i montażysta), jest to też historia o mnie. Wzięła się z tego, że sam pamiętam Berlin z perspektywy takiego zahukanego Polaka. I ten moment, kiedy tam trafiasz - zwykle nie masz zbyt wiele kasy, chodzisz po mieście, jesteś spięty i patrzysz na ludzi, którzy się dobrze bawią.
Odczuwasz coś w rodzaju zazdrości wymieszanej ze skrajną nienawiścią. Zapiekasz się w tej złości na maksa, ale jednocześnie, gdyby tylko któryś z tych rozbawionych berlińczyków spojrzał na ciebie, przybiegłbyś, kręcąc ogonkiem i dołączył do grupy. Ale to się zazwyczaj nie dzieje.
W twoim filmie się zdarza.
- Tak - Gerda łakomie patrzy na Małą Rozbójniczkę, ona podejmuje spojrzenie i idą razem w miasto. Ten bajkowy sen się spełnia. Mała Rozbójniczka jest podróżniczką, która dostaje bilet wstępu na imprezę, na którą normalnie nie mogłaby sobie pozwolić. Więc jest to i trochę o tym właśnie - o takim polskim marzeniu. Bo wciąż w Europie czujemy się takimi ubogimi krewnymi, chociaż już nie jesteśmy ubodzy. To siedzi w głowach, bardzo głęboko. To kompleks, z którym trudno wygrać - bo u nas nie można przyznać, że jest fajnie. A jak już powiesz, że miałaś dobry seks, a potem zjadłaś śniadanie po południu za dziesięć euro, wyleją ci cysternę pomyj na głowę. To bardzo polskie i niestety wciąż żywe.
***
Przemysław Wojcieszek, wrocławianin, scenarzysta, dramaturg, reżyser teatralny i filmowy, autor "Głośniej od bomb", "Doskonałego popołudnia", "W dół kolorowym wzgórzem" i "Made in Poland".