Po premierze "Honoru samuraja"
"Honor samuraja" w reż. Moniki Strzępki w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze. Pisze Tomasz Wysocki w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
Karykaturalny obrazek amerykańskiej rodziny w polskim opakowaniu nuży jak kolejny odcinek opery mydlanej.
Obrazek jak ze "Świata według Kiepskich". Sofka przed telewizorem, a na sofce rodzinka typu dwa plus cztery. Ojciec Cliff to schorowany nieudacznik, cham i pijak, matka Linda jest zdewociałą idiotką, córka Shaylee (Małgorzata Osiej-Gadzina) - dziwka i narkomanka, a synek Wynnie ma świadomość wypaczoną grami komputerowymi.
Reżyserka Monika Strzępka opowiadanie Rappa rozpisała na krótkie scenki między bohaterami. Kipią one od wulgaryzmów, chamskich odzywek i prostackich zachowań. Wynnie, żeby skutecznie odwrócić uwagę ojca od telewizora, kopie go w krocze. Shaylee za kilka dolarów gotowa jest uprawiać seks z bratem. Cliff każe żonie chodzić w stroju króliczka Playboya. Mieszają się w nich złudzenia i marzenia bohaterów, sytuacje tragiczne, jak próba samobójstwa Shaylee, i umiarkowanie komiczne. Całość naładowana jest wulgarnością, przekleństwa gęsto lecą ze sceny, Cliff (wyrazista, ofiarna rola Jacka Grandowego) nie waha się puszczać głośnych bąków.
Po kilku odsłonach seria chwytów zatacza koło i bohaterowie zaczynają się powtarzać. Rynsztokowa wiącha ze sceny dzisiaj już nie bulwersuje, ktoś może jedynie parsknie śmiechem. I tyle.
Część przedstawienia opowiada o marzeniach Wynnie'ego. Chłopak dotarł do najwyższego poziomu w grze komputerowej wzorowanej na zmaganiach samurajów. Przejął się tym na tyle, że postępuje według zasad dawnych japońskich wojowników. W finale ma się spotkać z prawdziwymi samurajami. Jeśli zwycięży, dostanie milion dolarów.
To dla niego odbicie od dotychczasowej rzeczywistość. W świecie wirtualnym chłopak znajduje w nim proste wartości. Jednak na scenie postać Wynnie'ego została przedstawiona równie groteskowo, co pozostałych członków rodziny. Perypetie domorosłego samuraja mają formę skeczu. Mało zabawnego.
"Honor samuraja" jest karykaturą rodziną. Przerysowaną i niewiarygodną. Na scenie przeplatają się stereotypy dotyczące amerykańskiej i polskiej rzeczywistości: Ameryka to narkotyki i brudny seks, Polska - prymitywny klerykalizm.
Z tego zestawienia niewiele wynika. Przedstawienie ani nie wywołuje moralnego wstrząsu, ani nie obrusza. Choć pewnie Linda (przerysowana, choć dopasowana do konwencji rola Lidii Schneider) z obowiązku by się obruszyła. Inni najwyżej ziewną.