Dzień królowania
To dzieła Verdiego podczas premiery w 1840 r. w mediolańskiej La Scali spotkała sromotna klęska. Fakt ten kilkakrotnie przypominają realizatorzy polskiej premiery "Dnia królowania'' w interesująco, jak zwykle, redagowanym programie Wrocławskiej Opery. W owej szczerości nie widzę jednak specjalnej odwagi - wobec dość powszechnej dziś w świecie mody na odkrywanie zapomnianych kart ze spuścizny wielkich twórców. To raczej wyjaśnienie powodu, owej niepamięci, a także chyba usprawiedliwienie i rodzaj asekuracji... Wszak z pewnością nie mamy tu do czynienia z arcydziełem. Wręcz zaskakująca wydaje się banalność i wtórność pomysłów muzycznych, utrzymanych w konwencji trochę Rossniego, trochę Dionizettiego - u kompozytora, który przecież już niebawem okazał się jedną z największych indywidualności w dziejach opery. Ponoć partytura wymagała też niejednego retuszu w instrumentacji, a mimo to orkiestra razi niekiedy hałaśliwością. Jednak przy odrobinie dobrej woli można tu dostrzec przebłyski późniejszego mistrzostwa i pierwociny własnego stylu kompozytora: w charakterystycznym kształtowaniu frazy melodycznej (np. aria "Króla" z I aktu), w wieloplanowych ansamblach (np. kwintet z I aktu), w próbach charakterystyki orkiestralnej.
Dyrektor Antoni Wicherek zrobił więc co mógł, by muzyka ukazała wszystkie swe atuty i zajaśniała jak największym blaskiem, by nie zabrakło jej południowego wigoru, potoczystości, lekkości. Przy możliwościach naszej orkiestry - wcale niemałych, lecz nie sięgających ponad poprawność - wcale to nie jest proste. Pewnie trzeba by tu np. smyczków od Maksymiuka, by to co tylko brawurowe, stało się rzeczywiście efektowne i fascynujące. Problem wykonawstwa rozciąga się zresztą na całość realizacji, a zwłaszcza na partie głównych bohaterów, choć rzecz dotyczy już pełniejszego wymiaru muzyczno-aktorskiego.
Reżyser Frietzdieter Gerhards postawił bowiem - całkiem słusznie - na maksymalne uatrakcyjnienie teatralne tej opery, posiadającej dość wątłe dramaturgicznie, choć niezmiernie zawiłe libretto. Wzbogaca więc je i ubarwia nieustannie rozmaitymi pomysłami inscenizacyjnymi, przeplata wątkiem pantomimicznym, zręcznie wydobywając z tła ów polski epizod historyczny, który stał się pretekstem do powstania dzieła. Całość utrzymuje w pełnej ruchu, groteskowo-farsowej konwencji. Niestety, na mój gust, nie w pełni dorównuje jego koncepcji scenografia Grażyny Fołtyn-Kasprzak, zwłaszcza w ogólnej kompozycji sceny - natarczywej, a właściwie nijakiej. Gdy zatem samoistny efekt muzyczny bywa nie dość frapujący, szczególnie wiele zależy od osobistych zalet wykonawców. Od strony muzycznej wszyscy w zasadzie zadowalają, choć trudno nie wyróżnić przy tym walorów Izabeli Łabudy oraz debiutujących na scenie wrocławskiej Urszuli Napiórkowskiej i Piotra Nowackiego, a także Danuty Paziukówny. Nieco inaczej jest z aktorstwem. Tutaj wrodzony temperament sceniczny - jak w przypadku Izabeli Łabudy - lub dobre przygotowanie (nie wykluczając predyspozycji) - jak u Marka Szydły czy Macieja Krzysztyniaka - natychmiast były w stanie podnieść temperaturę spektaklu (oglądałem dwa: 25 i 30 maja)