Przyczyna wzelkich buntów w tym się kryje...
"... kiedy władza pałą bije zamiast myśleć" - napisał Ernest Bryll gdzieś w drugiej części "Kolędy-nocki". Miał rację, nie da się zaprzeczyć. Nikt zresztą zaprzeczać nie będzie próbował. Oratorium kolędnicze Ernesta Brylla składa się w dużej mierze z podobnych lub innych aforyzmów i metafor o niezliczonej wprost ilości zalet. Są one bowiem absolutnie słuszne, całkowicie bezpieczne, chwytliwe, demonstracyjnie odważne, wpadające w ucho. A w czasie spektaklu - wiadomo, aktor zrobi tę niedużą pauzę i poczeka, aż z wielkich przestrzeni widowni Teatru Muzycznego w Gdyni, czy - na gościnnych występach - Teatru Wielkiego w Warszawie spłyną nań rzęsiste oklaski. I dopiero wówczas zatrzymany spektakl potoczy się dalej na chwałę autora i realizatorów.
Gdyńska "Kolęda-nocka" to - w sferze popularności - niekłamany i rzadki sukces. Fama na temat "odnowicielskich" wartości tego przedstawienia niesie się po kraju a Warszawa dobijała się po bilety na gościnne występy gdynian jak na renomowane festiwale. Podkreślając lojalnie ów sukces, nie można jednak nie zadać sobie pytania: co to powodzenie oznacza? skąd się bierze? W konsekwencji zakres pytań rozszerza się, zatrącając o tzw. imponderabilia. Czego właściwie chcemy od teatru? Czy tego, ażeby swoimi przedstawieniami poszerzał krąg naszej wiedzy o człowieku, zbiorowości, w jakiej się obraca, świecie, w jakim żyje? Żeby otwierał nowe perspektywy - niekoniecznie myślowe, także czysto estetyczne, także emocjonalne? Czy tego, aby całego swego artystycznego aparatu - przedstawiał w najbardziej nawet wyszukanej formie dokładnie to, o czym wiemy i co pragniemy usłyszeć? Nie ma jednoznacznego rozwiązania tej alternatywy i pewnie stąd wiele sporów o gdyńskie przedstawienie.
Co się składa na treść widowiska "Kolęda-nocka?" Wyliczajmy: są tu dwie konstatacje. Jedna - prawda, dość obszerna - zauważa, że ludzie są do granic wytrzymałości zmęczeni. Mieści się w tym worku parę rzeczy: nie tylko to, że na dnie nędzy najprostsze czynności dnia codziennego stały się udręką, ale i kołowrót ciężkiej harówki w pogoni za mirażem konsumpcyjnego dobrobytu, jaki rozrzutnie nakreślono zabieganym, i także znużenie ogłupiającą papką kulturki i telewizyjnie sterowaną propagandą. To raz. Konstatacja druga: zaświtała nam oto nadzieja, szansa wyrwania się z szarości i lepszego - jeśli nie jutra, to pojutrza. Nadzieja - promienna gwiazda betlejemska, skojarzyła się bowiem Ernestowi Bryllowi ze zwiastowaniem Dobrej Nowiny Bożego Narodzenia. Świtającą nadzieję wpisuje więc poeta w cykliczny czas religii: narodzin i śmierci, ale w Gdyni na kolędniczej gwieździe napisano ponoć "Solidarność", żeby nikt już nie miał wątpliwości.
Bryllowe konstatacje nie zawierają prób opisu świadomości portretowanej zbiorowości, czy refleksji na temat charakteru owej świtającej nadziei, ograniczają się do wyrażenia obserwacji najogólniejszych, aczkolwiek pojęcie "ograniczają się" nie jest tu na miejscu, zważywszy ogromną ilość słów i środków poetyckich do wyrażenia tych ogólników użytych. Może trochę szerszy zakres ma metafora z drugiej części spektaklu: ludziom, którzy nową nadzieją objęci rozprostowali grzbiety, wyrastają skrzydła. Ale ludzie to nie anioły - po jednym skrzydle im rośnie. Czy na jednym skrzydle można latać? I ta metafora jednak nie wychodzi poza ogólniki, zaś spektakl ilustruje ją w sposób dosłowny: na kalekich, pojedynczych skrzydłach ludzie wznoszą się w górę, po czym całymi chmarami roztrzaskują się o deski sceniczne - scenę zaścieła warstwa trupo-manekinów.
Cała "intelektualna" warstwa "Kolędy-nocki" (co nie oznacza wyżyn myślowych, tylko zwykły, zdrowy sens) sprowadza się do truizmów, czego autor zresztą specjalnie nie kryje. Wszystkie aforyzmy, metafory i inne poetyckie środki są celami samymi w sobie. Ale wśród nich przeważa patetyczne pustosłowie, co gorsza - rymowane. To zgroza, jak się Ernestowi Bryllowi rymuje wszystko ze wszystkim.
Kiedy będziesz miała dla siebie mieszkanie?
Nie wiem. Przez lat siedem już czekamy na nie.
Nie, to nie stylizacja na pieśń gminną, to na serio.
Przyjdzie czas, kiedy ludzie,
tak niby garbaci,
Tak nisko przyduszeni, grzbiety rozprostują
I zamian garbu, skrzydła na plecach poczują
I choć do dziś samotni nagle znajdą braci.
I da capo, i jeszcze raz te same myśli w innych słowach, lepszych czy gorszych rymach.
Żeby jednak postawić kropkę nad "i", wprowadzono do gdyńskiej inscenizacji postać nieobecną w wersji drukowanej: poetę. Kreowany jest on na gorzkiego, bolesnego obserwatora i jednocześnie w pewnej mierze demiurga scenicznej rzeczywistości. Zdejmuje anielicom skrzydła, nakładając na ramiona miejskie płaszcze, wykrzykuje strofy o rozterkach poety, o konieczności międzyludzkich porozumień (a Jarosław Kuszewski recytuje te wersy z patosem agitatora rewolucyjnych akademii). W końcowych scenach jest świadkiem upadku tych, co wzlecieli na jednym skrzydle, a następnie - i to jest clou - następnie biały Archanioł prowadzi poetę wśród zwałów i trupów, hen, w głąb sceny. Wszystko jasne: obróciło się koło narodowej tragedii i teraz Wieszcz z Boskiego natchnienia przekuje to w strofy. Żałosne są te szczyty kabotyństwa: czy Ernest Bryll rzeczywiście nie dostrzega jak bardzo zostaje tu ośmieszony?
Nie rozdzielam tu wyraźnie tekstu oratorium i inscenizacji, wersji drukowanej i wersji scenicznej, albowiem - jak zapewnia program - tekst powstawał na gorąco w trakcie prób, a Ernest Bryll i Krzysztof Bukowski inspirowali się wzajemnie. Inscenizacja biegnie podobnym torem co tekst, utkana jest symbolami, często ilustruje poetyckie pomysły autora, czasem je "przelicytowuje". Gdy tekst mówi o fetyszyzowaniu przedmiotów codziennego użytku, na wyciągniętych wysoko rękach tłumu przesuwają się balie, garnki, koszyki z żarciem, atrapy telewizorów i in. Tłum przemieszcza się, ludzie niosą sprzęty jak skarby; nagłe człowiek uginający się pod drzwiami niesionymi pochyło, jak krzyż, osuwa się i pada bezwładnie. Zostaje dźwignięty wysoko i podawany z rąk do rąk zostaje w końcu złożony na postumencie u stóp dźwigu, którego ramiona rozpięte są jak na Golgocie. Scena ta wzbudziła chyba najwięcej kontrowersji, jedni wzruszali się grudniową reminiscencją, drugich żenowała dosłowność obrazu.
Marian Kołodziej zaprojektował do "Kolędy-nocki" syntetyczno-monumentalną scenografię, w której znalazł się i nędzny barakowóz, i ów dźwig-krzyż z Bożonarodzeniowymi choinkami na ramionach, i wyświetlane na ramie portalowej obrazy Maryjne i czarno białe zdjęcie tłumu na tylnej ścianie. Były w tej wizji momenty autentycznie piękne: wyczarowany feretronami i światłem kościół, z którego wychodzi procesja poprzedzająca ów Bryllowy wzlot na jednym skrzydle.
W całości jednak scenografia ta ze swą obfitością symboli i znaków, odnoszących się wszakże do jednej tylko sfery znaczeń, ze swym przeładowaniem i ekspansywnością pogłębiła jedynie ilustracyjność inscenizacji ilustrującej pustawy tekst - tak więc powstała ilustracja do trzeciej potęgi czyli wielki kicz: łatwy, tandetny i tani. Kicz, jak wiadomo, ma to do siebie, że totalnie waląc w tzw. "czułe struny" w naszym wnętrzu, wyciska z oczu łzy, wywołując wzruszenie, fascynacje i emocje, wyłączając jakby na chwilę myślenie. Czy taki jest właśnie odbiór "Kolędy-nocki"?
Bo oczywiście teatr muzyczny rządzi się innymi prawami, niż teatr dramatyczny - ileż w końcu arcydzieł operowych, operetkowych i musicalowych ma libretta mniej lub bardziej kiczowate? Ale wówczas bądź muzyka, bądź inscenizacja, bądź aktorstwo i sztuka wokalna ogniskują na sobie zainteresowanie i emocje widowni, niejako eliminując braki libretta poza zasięg artystycznego przeżycia.
Muzyka Wojciecha Trzcińskiego, ma wiele bardzo udanych "przebojowych" fragmentów (wzruszająca "Kolęda o gwieździe", czy kipiąca dynamiką "Po co kolejka ta stoi" wykonywana przez Krystynę Prońko), jej rytm, przemienność dramatycznych songów i śpiewniejszych, chóralnych pieśni podtrzymuje emocjonalne napięcie, ale nie na niej samej skupia się przecież uwaga widzów. Tymczasem aktorstwo "Kolędy-nocki" jest niestety dokładnie żadne, zaś inscenizacja - jako się rzekło - ilustruje obrazy libretta. Duża ilość fragmentów mówionych, ich znaczenie, ów pożal-się-Boże poeta - także sprowadzają zainteresowanie przedstawieniem w końcu do Bryllowego rymowania. A ono nie wytrzymuje krytyki.
Więc jeszcze raz: skąd sukces "Kolędy-nocki"? Także stąd, że żadne widowisko dotychczas na ten temat nie powstało. Temat jest świeży i obłożony wyczuloną do granic podejrzliwości. Inni twórcy wykręcają się brakiem dystansu. Teatr Muzyczny się odważył - pewnie spodziewając się zarzutów jednostronności, upraszczania doraźności. Jest to wszakże temat, którym żyje naród i nie mam żadnych pretensji do autora i teatru, że się nań porwali: nie ma zbyt poważnych problemów, o których twórcy teatru nie mogliby mówić spektaklami. Mam natomiast pretensję, o to, że - mówiąc - nie mają w tak żałosny sposób nic do powiedzenia, nic do przekazania od s i e b i e odbiorcy, natomiast skwapliwie komponują widowisko tak, by s a m o zagrało na emocjach i gorączce rozwibrowanego społeczeństwa.
Bo społeczeństwo niewątpliwie chce, by je ktoś utulił, w koszmarnej doli użalił się nad udręką - mówię bez ironii - codziennego życia, powygrażał pięścią łotrom, którzy je do tego poziomu doprowadzili, przełamał się chlebem - "jestem z wami''. Teatr wykonuje ten gest i niedrogo - kupuje popularność. Zadaniem sztuki mającej ambicje zaangażowania się w rzeczywistość bywało jak światem świat budzenie, inspirowanie, dopowiadanie, ostrzeganie - nigdy głaskanie po główkach i niańczenie. Tu mamy jednak do czynienia z wypadkiem szczególnym: oto poeta doszedł do wniosku, że skoro rewolucja już się dokonała, to on teraz będzie jej wieszczył.