Między nami - widmami
Mały salonik w dworku NIBKÓW. Zapada szary mrok (...) Między oknami garnitur mebli czerwonych, dość wytartych. Na lewo mały, trójkątny stolik. Na kanapie pod oknami siedzi Dyapanazy Nibek, paląc łajkę. Przy nim na lewo w fotelu Aneta w kapeluszu, ubrana w szary kostium. Torebka w ręku).
ANETA: No - wuju. Opowiedz jak to było.
NIBEK (wesoło): A więc po prostu zrobimy normalną ekspozycje. Uważajmy to wszystko za dramat, za początek dramatu (pyka z fajki) - Świetny tytoń. A więc po prostu, było to tak: moja żona, a twoja ciotka Anastazja, umarła. (Zrywa się i wytrząsa popiół z fajki o but). I na tym koniec! Rozumiesz? I nigdy żebyś nie śmiała więcej o to pytać...
Tak zaczyna Stanisław Ignacy Witkiewicz swój trzyaktowy utwór sceniczny "W małym dworku", napisany w r. 1921 (z parowierszowym dodatkiem epilogowym - powstałym cztery lata później). Dzisiaj, po blisko 60 latach, w Teatrze BAGATELA reż. Romana Próchnicka wespół ze scenografem Pawłem Voglerem (ASP - pod opieką artystyczną dyr. Kazimierza Wiśniaka) nieco inaczej wprowadza nas w klimat zdarzeń, tyle dziwnych co sam mały dworek, niby przecież zwyczajny i wcale niezwyczajny. Jak to u Witkacego, któremu Czyste Formy nie bardzo godziły się na scenie i własnymi teoriami.
No więc - zamiast zubożałego saloniku w podupadającym dworku, dzierżawionym przez Nibka, gdzie ma rozegrać się dramat, jak powiada (wesoło) Dyapanazy: po prostu, było tak - moja, żona umarła, widzimy przede wszystkim zaniedbany ogród z wyleniałymi drzewami, których wysuszone liście pokrywają trawnik. Po lewej stronie - biała huśtawka przy fragmencie muru. Po prawej stronie stolik przed rachitycznym domem, ustawionym bokiem do widowni, z wypiętrzonymi, obskurnymi przybudówkami. Marne filarki u wejścia głównego jakby pozorują tylko dworskie aspiracje zabudowań. Coś na NIBY, co zgodnie i manierą słowotwórstwa nazwiskowego uwielbianego przez autora, przynależy NIBKOM. I jest w ogóle namiastką czegoś.
Próchnicka i Vogler (Paweł) zaczynają tedy plastycznie namiastkę akcji. Nie będzie zatem ani salonu, ani pokoju córek Nibka: Zosi i Anielki, 12- i 13-letnich dziewczynek (akt I i III), jedynie ogród z aktu II skupiający jak w soczewce całość wydarzeń, oraz - obok - tajemniczo szpetna, pozbawiona wnętrza i udająca pańską posiadłość niby-rudera. Pierwsza scena, to spotkanie (w biegu) Dyapanazego z Anetą, młodą nauczycielką muzyki, która przyjechała właśnie, aby po śmierci ciotki uczyć jej córki gry na fortepianie i "zastąpić" im matkę. Inscenizatorka - odstąpiwszy od didaskaliów - czyni z tej sceny zapowiedź stylistyczną spektaklu: najpierw zbyt gwałtowny płacz, potem zbyt nagłe przejście do "ekspozycji" (już po prostu wedle zaleceń autorskich) wesołego potraktowania niby-dramatu przez owdowiołego Nibka. Owe, sugestywnie wyreżyserowane i odmalowane scenografią tony zafałszowania - nut a także barw tła fałszywego, strasznego dworku i późniejsze rozmówki obu trochę niesamowitych dziewczynek straszących starszą kuzynkę - czyli połączene nastroju absurdalnej makabreski (bo za chwilę ukaże się jeszcze WIDMO zmarłej niedawno Anastazji i spotkają nas dalsze niespodzianki związane z jej zagadkową śmiercią) ze swoistą parodią współczesnej mody na filmowy horror, wskazują już kierunki zamysłu inscenizacyjnego. To teatr w teatrze fałszywych form i treści. Co wypływa zarówno t ducha twórczości Witkiewicza, jak też z pewnych, uniwersalnie pojętych, obserwacji egzystencji społecznej, obyczajowej i moralnej - w walce z odwiecznym zakłamaniem, które drąży ludzkie charaktery, nie zważając na szczytne idee oraz zmieniające się warunki w czasie i przestrzeni naszego bytu. Oczywiście, trudno nie odwołać się również jeśli idzie o artystyczne potyczki twórcy "W małym dworku", do zaciekłego ośmieszania przez niego literackich schematów teatru mieszczańskiego z nieodłącznym melodramatem na czele (np. Rittnera "W małym domku") czy snobizmów "szlacheckich" rzekomo nobilitujących nowobogacką kołtunerię.
Wydaje się paradoksem, ze najbardziej czytelny i pełen realizmu - mimo parodystycznych deformacji - dramat Witkacego, toczy się na scenie w obecności WIDMA. Żywej obecności. Widmo bowiem nie tylko daje się poznać i dotykać mieszkańcom dworku, lecz także zdrowo je, pije (nie gardząc nalewką), bawi się z dziećmi oraz bawi siebie niepewnością poszczególnych domowników. A nawet knuje nowe intrygi. Doprowadza do obsesji strachu: prawdziwego choć tchórzliwego kochanka - ekonoma Kozdronia i zasiewa ziarno zwątpienia w małej duszyczce grafomana Jęzorego Pasiukowskiego, który został kochankiem, bez wiedzy swej "zdobyczy" będącej pod wpływem narkotyku. Natomiast męża - uważającego się za mordercę żony w odwecie za zdradę - wyprowadza z błędu i odbiera mu podczas tej gry między kłamstwem i prawdą, obie ukochana córeczki, zachęcając je do wypicia trucizny. Po prostu i naturalnie. Dyapanazy popełnia więc samobójstwo. Trupy ścielą się pokotem. Kochanek z urojenia - kuzyn, nieudany poeta, odziedziczy po mężu niby-kochanki fajkę, a widmem jego życia stanie się Aneta. Jedne widma gromadnie opuszczą ziemię (klamra widowiska z dopisanym finałem), podczas gdy widma gnieżdżące się we wnętrzach osób dramatu pozostałych na tym padole, nadal będą się żywić swą zafałszowaną egzystencją. Z fajką (Nibka) niepokoju... I to dwa obrazy - jeden z przesłania autorskiego, drugi - z żartobliwego pomysłu inscenizatorki, ujmą przedstawienie w drwiący cudzysłów: rzeczy realnych przechodzących w stan - nie taki absurdalny! - nieważkości.
Reżyserka wykazała tu po raz wtóry (poprzednio "Gyubal Wahazar" w Starym Teatrze) wyczucie proporcji w odczytywaniu dramaturgii Witkiewicza. Zgrabnie i sensownie nakładała warstwy realizmu na irrealność sytuacji scenicznych - tworząc inteligentną zabawę w pozory widm, czyli w człowieczeństwo przekornie nicowane "na wywrót". Śmieszne, ale i żałosne. Albowiem każdy z nas - tak, tak! - zasługuje na wewnętrzny portret według własnej miary ducha. Demona, błazna, anioła lub tylko symbolu ogłupiającej pustki...
W tej dowcipnej, nasyconej przez Próchnicką aurą Witkacowskiej przewrotności, grze dwóch teatrów na scenie BAGATELI - brylowała przede wszystkim, dawno nie widziana artystka, jakby stworzona do wyrafinowanych ról kobiecych tego dramaturga, Ewa Lassek (występująca gościnnie) jako Widmo Anastazji. Świetna dykcyjnie i naturalna w niezbyt naturalnym ciele postaci, narzucała specyficzny, a jednocześnie sprzyjający klimat partnerstwa różnej marki: Piotrowi Różańskiemu (Dyapanazemu, demonstrującemu wreszcie prawie wszystkie możliwości swego charakterystyczno-komediowego aktorstwa), Marii Rabczyńskiej (dyskretnie zabawnej, lecz cwanej, wieloznacznej Anecie), Marianowi Czechowi (strasznie przestraszonemu tragifarsą ekonomowi-kochankowi, Kozdroniowi), Lidii Wyrobiec-Bank (prześmiesznej Kucharce z rodowodem małodworkowej czarownicy), Julianowi Jabczyńskiemu (groteskowemu mistrzowi "odborsuczania suk", Maszejce), Małgorzacie Pieklut i Jolancie Januszównie (Amelce i Zosi - demoniątkom nad wiek rozwiniętym) oraz Jackowi Stramie (trochę za mało ekspresywnemu erotycznie Jęzorowi - grafomanowi doskonałemu). Chłopca kuchennego udawał Grzegorz Juras. Oprawę muzyczną przygotował Janusz Butrym, zaś nad sprawnym układem choreograficznym widowiska czuwała Zofia Więcławówna.