Artykuły

"Umiera Nasz Świat, czyli wspomnienie o prof. Jadwidze Dzikównie" (ur. 1925 r. - zm. 2017 r.)

Prof. Jadwiga Dzikówna - zmarła 3 czerwca b.r. wybitna śpiewaczka - we wspomnieniu Mieczysława Drzewicy-Popławskiego.

Mój przyjaciel - znamienity scenograf i scenarzysta filmowy, Mariusz Wituski - kiedy żegnaliśmy kolejną zmarłą Wybitną Postać Naszej Kultury - oświadczył: "Umiera Nasz Świat i powoli pustka będzie dla nas boleśniejsza od egzystencji". W pełni doświadczyłem tego uczucia 3 czerwca br. po śmierci Maestry Jadwigi Dzikówny. Damy, która (pomimo przeżytych 92 wiosen) do końca zachowała młodą duszę, wspaniałą pamięć, lotny umysł i cudowne poczucie humoru. Tę kresową z pochodzenia inteligentkę, a warszawiankę z urodzenia i wyboru cechowały: uroda, elegancja, wytworność w życiu i na scenie oraz wielka kultura w dawnym stylu. Jej dom rodzinny emanował tradycją i historią Pierwszej Rzeczypospolitej i klasycznym pięknem. Matka - pianistka - uczyła małą Jadzię gry na fortepianie i śpiewu od najmłodszych lat. Dzieciństwo i część młodości upłynęły jej w Warszawie. Tam też w czasie okupacji niemieckiej (ucząc się na tajnych kompletach), zdała maturę. Potem wstąpiła do AK i jako łączniczka i sanitariuszka wzięła udział w Powstaniu Warszawskim. Za co była aresztowana we Wrocławiu przez NKWD (w okresie powojennym). Chwała Bogu na krótko. Po latach opowiadała o swych wojennych losach w wielu szkołach stolicy, krzewiąc w ten sposób patriotyzm wśród młodzieży. Wróćmy jednak do uzdolnień muzycznych naszej bohaterki. Studia wokalne ukończyła w Łodzi i w sezonie 1948/49 znalazła się w Operze Wrocławskiej. Papa mój, który w latach 40. i 50. w tym teatrze wyreżyserował słynne przedstawienia "Złotego Kogucika", "Parii" i "Buntu żaków", zrealizował też "Madame Butterfly". I przy kompletowaniu jej obsady, poznał śliczną, młodziutką śpiewaczkę - pannę Jadwigę Dzikównę. Dysponującą pięknym sopranem lirycznym. Dziewczę miało ukończoną naukę śpiewu w klasie p. prof. Adeli Wilgockiej-Comte (która niegdyś sama była wspaniałą sopranistką) i deklarowało bycie pod silnym wpływem profesorów Wacława Brzezińskiego i Zofii Fedyczkowskiej. Legitymowało się też wybitnym talentem muzycznym, urodą i ogładą. Dlatego ojciec mój, obsadzając ją w roli Kate Pinkerton, jednocześnie przygotował prywatnie z panną Dzikówną partię samej Butterfly. I to pod względem wokalnym i aktorskim zarazem. Rolą tą śpiewaczka podbiła później nie tylko Polskę, ale i prawie całą Wschodnią Europę. Krytycy zachwycali się jej głosem, właściwą interpretacją roli i niespotykaną swobodą aktorską. Po debiucie w "Carmen" (Micaela), zaśpiewała jeszcze Hannę w "Strasznym dworze" i omawianą wcześnie Kate Pinkerton w "Madame Butterfly" i opuściła Wrocław na rzecz Warszawy. Wróciła do niego jedyny raz w 1965 r., aby wystąpić w jubileuszowym przedstawieniu "Butterfly" w roli Cho-cho-san. Do dziś śnią mi się po nocach wspaniałe role, jakie wówczas panna Dzikówna kreowała. Ogromna kultura przekazana przez rodziców utalentowanej i przepięknej śpiewaczce robiła bowiem na widzach kolosalne wrażenie. Nasi dzisiejsi śpiewacy operowi przeważnie posiadają piękne głosy, ale do pozostałych cech i umiejętności artystki - bardzo im daleko. Oczywiście poza nielicznymi wyjątkami.

Ona zaś od 1949 r. do końca swojej kariery scenicznej w maju 1978 r. pozostała solistką, a później primadonną Opery Warszawskiej. W swoim repertuarze miała 30 partii, wśród których dominowały kreacje: Aliny w "Goplanie" Żeleńskiego, Tatiany w "Onieginie" Czajkowskiego, Halki w operze S. Moniuszki, Mimi w "Cyganerii" Pucciniego, Micaeli w "Carmen" Bizeta, Małgorzaty w "Fauście", Bastien w operze Mozarta i Hanny w "Strasznym dworze" S. Moniuszki oraz Cho-cho-san w "Butterfly" Pucciniego. Zwłaszcza role mozartowskie, które artystce przypadły do serca, były znowu bardzo chwalone przez recenzentów i publiczność. Ceniono jej swobodę sceniczną, lekkość śpiewania i wspaniałą aparycję, połączoną z kobiecym wdziękiem. Dotyczyło to również wersji scenicznej "Don Giovanniego", gdzie śpiewała Zerlinę (w 1956 r.), jak i jego telewizyjnej adaptacji (z 1959 r.). Osobnym rozdziałem w życiu śpiewaczki były liczne tournée artystyczne po Europie Wschodniej. Wszędzie teatry operowe i sale koncertowe otwierały przed nią swe podwoje. A znawcy muzyki wielu krajów pisali: "Jadwiga Dzikówna kreując solowe partie, swoją wewnętrzną siłą, emocjonalnością interpretacji ról i pięknym głosem, bardzo sugestywnie oddziaływała na widzów". Opinię tę potwierdził amerykański krytyk Harold Schönberg, zobaczywszy ją w "Onieginie" w Odessie. A był to rok 1961. Talent wokalny i umiejętności aktorskie artystka ciągle doskonaliła, ale nie zaniedbywała też życia prywatnego. Rozkochała bowiem w sobie i poślubiła dwóch kolejnych partnerów scenicznych: basa Henryka Paciejewskiego i tenora Jerzego Kobzę-Orłowskiego. Małżonkowie potem wielokrotnie występowali razem w ulubionych operach, m.in. w "Fauście" Gounoda i "Butterfly" Pucciniego. Sopran liryczny Jadwigi Dzikówny został utrwalony tylko na jednej płycie Polskich Nagrań w latach 60. A szkoda, bo aria Caton z "Casanovy" Różyckiego, Czardasz z "Cygańskiej miłości" Lehara czy pieśni "Senne marzenia" H. Felixa, nie oddają w całości jej umiejętności wokalnych. Śpiewaczka koncertowała także w kraju, i to w znacznie poszerzonym repertuarze: od Schuberta, Brahmsa przez Scarlattiego, po Szymanowskiego. A 9 maja 1978 r., będąc primadonną Opery Warszawskiej, Jadwiga Dzikówna zakończyła karierę sceniczną. I tak jak na początku swej artystycznej drogi, zrobiła to rolą Micaeli w "Carmen" Bizeta. Jej niezwykle mądre oświadczenie wieńczące wieloletnią pracę przeszło do historii teatru. I brzmiało tak: "Trzeba wiedzieć kiedy odejść, przez szacunek dla własnego nazwiska, sztuki i publiczności. Dane mi było przeżyć 30 wspaniałych lat pracy zawodowej i zaśpiewać wszystkie partie o jakich marzyłam. Czegóż chcieć więcej?".

Artystka jednak nie zerwała ze sztuką, albowiem posiadała również duże uzdolnienie pedagogiczne. I od lat 50. do końca życia nauczała śpiewu i muzyki. Asystentką prof. Olgi Olginy na Akademii Muzycznej w Warszawie była w latach 1956-1958. A następnie uczyła w szkołach muzycznych I i II Stopnia (Włochy pod Warszawą i stolica) - 23 sezony. Potem została opiekunem solistów Operetki w Warszawie i aż do lat 90. była korepetytorem wokalnym w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Nie zapominała także o prywatnych, darmowych lekcjach dla młodych i zdolnych śpiewaków. Jak sama mówiła: "Robię to dla dobra muzyki i polskiej kultury". I tak Maestra wykształciła wielu wspaniałych śpiewaków, którzy rozsławiają polską wokalistykę w kraju i na świecie. Do jej uczniów zaliczani są m. in. Marcin Bronikowski, Beata Morawska (z Opery w Brukseli) czy Teresa Krajewska (z Opery w Warszawie). Ze swej strony muszę dodać, że moje kontakty z Maestrą nie ograniczały się tylko do teatru. Ceniłem bowiem ogromnie nasze rozmowy w cztery oczy, a z czasem w dwoje uszu (bo telefoniczne), kiedy to oboje zaczęliśmy mieć problemy ze zdrowiem. Zwykle dialogi te dotyczyły rodzinnych i środowiskowych wspomnień, sięgających nieraz bardzo daleko wstecz oraz kondycji polskiej kultury, a ponieważ oboje byliśmy tradycjonalistami, można sobie wyobrazić, jak krytycznie ocenialiśmy panujący dziś "postmodernizm" w sztukach wszelakich. Oczywiście z wyszczególnieniem opery. I doszliśmy do wspólnego wniosku. Oto on: "Tam, gdzie ludzie są mądrzy, nie niszczy się historii i tradycji własnego narodu, bo taka jest moda. Tylko w oparciu o nie, buduje współczesną sztukę. I eksperymentuje równolegle. A klasykę pozostawia w spokoju". Dlatego też, jak sądzę, Maestra była gorącą admiratorką moich opowiadań teatralnych, w których zawarta jest przedziwna zależność mej rodziny (po mieczu i kądzieli) od opery St. Moniuszki "Straszny dwór". I to w okresie 100 lat z okładem. Jestem tym aplauzem niezmiernie zaszczycony.

Mieliśmy nowy temat do omówienia i czekałem na telefon od mojej artystycznej Przyjaciółki. Nie zadzwonił. Wielka dama polskiej opery nagle odeszła do "Największego Teatru Świata". A tam czekali na nią: B. Gigli, F. Szalapin, Ada Sari, M. Battistini, W. Wermińska, J. Kiepura, A. Bolechowska, E. Kossowski, E. Bandrowska-Turska, B. Paprocki, A. Hiolski oraz mąż J. Kobza-Orłowski i mój Ojciec - reż. Adolf Popławski. W teatrze tym, na pewno też będzie uwielbiana i podziwiana za ukochanie piękna, klasycznej muzyki i wyjątkowości sztuki operowej. Bo teatr, zwłaszcza operowy, to wielka, przecudna baśń, która i po drugiej stronie życia musi być niezapomnianym wydarzeniem. Pożegnam więc artystkę po naszemu. Do zobaczenia za niebiańskimi kulisami, Droga Pani Jadwigo.

Mieczysław Drzewica-Popławski

(reżyser)

PS. Powyższe wspomnienie publikuję dopiero teraz, albowiem do dziś nie mogę się pogodzić ze śmiercią Maestry.

Pisząc w/w tekst, krom własnej pamięci (często zawodnej), używałem także materiałów archiwalnych z Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji