„Dla miłego grosza”
Dla miłego grosza popełniono już na tym świecie niejedno świństewko. Tak działo się już wówczas kiedy tym groszem była miska soczewicy czy skórka zdarta z dzikiego królika. Tak jest i w sztuce Korzeniowskiego. Pieniądz był celem życia pułkownika Karola. Pieniądz też zadecydował o wyborze jego pięknej córki Anny, która kocha wprawdzie szlachetnego młodzieńca, byłego zesłańca politycznego Józefa Staropolskiego, że jednak „brzydzi się nędzą”, oddaje swoją rękę bogatemu hrabiemu, właścicielowi dwóch tysięcy dusz.
Dramaturg i poeta Apollo Nałęcz-Korzeniowski (1820–1869) nie posiadał pisarskiego talentu swojego genialnego syna Józefa Conrada. Również tło, na które rzucił akcję swojej sztuki, nie jest tak barwne i frapujące jak w powieściach tamtego. Chociaż inne, właściwie stało się dziś dla nas nieledwie egzotyczne: rzecz bowiem działa się w dawno już spłukanym przez fale historii środowisku polskiej szlachty i magnaterii na Ukrainie w połowie XIX wieku. A więc w czasie, kiedy latyfundyści tamtejsi przerzucali się na gospodarkę kapitalistyczną: a i to również znajduje swoje marginesowe odbicie w tej sztuce, scenicznym dokumencie o ludziach, ich obyczajach i ówczesnych warunkach społeczno-ekonomicznych.
Choć sam szlachcic, Apollo Nałęcz-Korzeniowski spojrzał krytycznie na tę klasę, z demaskatorską odwagą atakując jej bezideowość, oportunizm, pogoń za pieniądzem. Nic też dziwnego, że ówczesna krytyka przyjęła sztukę bez entuzjazmu. Natomiast dziś, kiedy jej tendencje zyskują naszą aprobatę, nie w pełni zadowala nas sceniczny kształt, w jakim je sprecyzowano.
Są tu sceny, w których rozlega się szelest papieru (zebranie i programowe dyskusje panów-szlachty w akcie I). Lecz z kolei słychać w niej również niespokojny stuk serca pisarza-społecznika, który zresztą, podobnie jak Józef w jego sztuce, odpokutuje na Syberii za swój patriotyzm.
Ta scena narady, jeśli chodzi o jej aktorską interpretację, należy też, jak mi się wydaje, do słabszych w przedstawieniu, które oglądamy teraz w Teatrze Nowym w interesującej reżyserii Tadeusza Minca: trochę w niej pozerstwa, trochę aktorskiej sztuczności. Za to wiele urody scenicznej ma np. wręcz koncertowy dialog między Anną (Janina Borońska) i Henrykiem (Marek Barbasiewicz) w akcie II.
Postać Anny wymodelował autor zgoła nie jako romantyczną heroinę: to raczej daleka, choć trochę mniej zimna kuzynka Izabelli Łęckiej z prusowskiej Lalki. Niełatwo też oddać w pełni złożoność charakteru tej panny pustej, kapryśnej, wyrachowanej, niekiedy aż okrutnej, a równocześnie sentymentalnej chwilami, a nawet zdolnej do porywów miłości. Należą się też dobrze zasłużone brawa Janinie Borowskiej, że — sama pełna wdzięku — wycyzelowała wybornie poszczególne rysy tak złożonego psychicznie kontrefektu Anny.
Henryk, mądry obserwator swojego środowiska ocenia je krytycznie, dochodząc do tragicznego wręcz wniosku, że „trzeba się śmiać z wszystkiego, lub umrzeć w rozpaczy” — przy czym on sam wybiera śmiech. We właściwy ton uderza tu też Marek Barbasiewicz w miarę ironiczny, efektowny w ripostach, przyjemnie nonszalancki w swoich komentarzach.
Józef Staropolski, szlachetny optymista, boleśnie potem rozczarowany młody człowiek, przemawia często z wysokości romantycznych koturnów. Maciej Staszewski dał więc dowód artystycznego umiaru skoro w swoje gorąco przeżyte, wypowiedzi rzadko tylko wprowadza nutkę deklamacyjności.
Na pozór dobrodusznym i jowialny, w istocie jednak bardzo wyrachowanym Pułkownikiem Karolem był Tadeusz Szmidt, „dość nieśmiałym” Adamem Muchowskim — Marek Nawrocki. Zacnego Szlachcica zagrał sympatycznie Bolesław Nowak, Księcia — Józef Zbiróg, Hrabiego — Dobrosław Mater, Pana — Stanisław Szymczyk, Służącego — Jan Kasprzykowski.
Celem urozmaicenia tekstu reżyser Minc wprowadził tu „trzy damy śpiewające pieśni polskie”. Były nimi pełne dyskretnej elegancji i finezyjnego wdzięku Elżbieta Jasińska, Izabella Pieńkowska, Iwona Słoczyńska.
Scenograf Henri Poulain znalazł efektowne środki plastyczne, ażeby zbliżyć do widza epokę, w której rozgrywa się akcja. Słowem spektakl o interesujących walorach artystycznych a i — co jest tu chyba nie mniej ważne — poznawczych.