Artykuły

Kurier Warszawski [fragment]

Ręce bolą od braw! • Trzy znaczące wieczory w Teatrze Wielkim • Rocky Horror z Chorzowa — atrakcyjna wizyta! • Romuald Szejd świętował dwudziestolecie sceny „Prezentacje” • Cyrano w Ateneum — nareszcie kawał dobrego, prawdziwego teatru • Zimerman i jego orkiestra — kapelusze z głów!

Straszny był ten warszawski listopad! Ręce mam obolałe od oklasków, oczy nie chcą obeschnąć od lez wzruszenia, żołądek opuchnięty od popremierowych koktajli… długo bym tak nie mógł, ale na szczęście takie miesiące jak ten zdarzają się w artystycznym życiu Warszawy nieczęsto. Ciekawych wydarzeń nazbierało się tyle, że każde postaram się zrelacjonować w maksymalnym skrócie, by wszystko jakoś pomieścić, i choć oczywiście wszystkiego tak czy tak nie zmieszczą, to przynajmniej odnotuję to, co osobiście na mnie wywarło największe wrażenie.

Najczęściej, przyznam od razu, biłem ostatnio brawo w Teatrze Wielkim. Bo, proszę pomyśleć, najpierw Requiem Verdiego, przygotowane przez Jacka Kaspszyka z obsadą solistów, jaka wzbudziłaby entuzjazm w każdej ze stolic świata: niezmiernie rzadko słuchany w Warszawie znakomity sopran Jolanty Wrożyny; nasz najlepszy mezzosopran ostatnich dziesięcioleci, gwiazda Metropolitan Opera, Stefania Toczyska; świetny tenor bułgarski związany od lat z Polską, Kałudi Kałudow; wreszcie nasz reprezentacyjny bas, oklaskiwany także i w La Scali, lecz przede wszystkim solista paryskiej Opera Bastille, Romuald Tesarowicz. Potężny utwór Verdiego (najbardziej operowa i chyba najbardziej pogodna ze wszystkich wielkich mszy żałobnych) znalazł tym razem interpretację bliską ideału!

Potem satysfakcji dostarczyło mi wznowienie Wagnerowskiej Walkirii. W inscenizacji sprzed jedenastu lat, jaką — jeszcze za dyrekcji Roberta Satanowskiego — opracował jeden z najwybitniejszych reżyserów operowych świata, August Everding. Everding zmarł w styczniu w tym roku i to przypomnienie jego najświetniejszego na warszawskiej scenie osiągnięcia było jak gdyby hołdem złożonym jego pamięci. Kierownictwo muzyczne przejął Jacek Kaspszyk, dobrano też nową, międzynarodową obsadę: Brunhildę zaśpiewała Hanna Lisowska, obchodząca w tej partii 30-lecie pracy na scenie czy raczej na wielu scenach, i to tych najbardziej prestiżowych — od Covent Garden po Metropolitan, Zyglindę — znakomita Amerykanka o polskim nazwisku, Kristine Ciesinski, Wotana — Edward Crafts, Zygmunda — Douglas Spurlin, Frickę — Wanda Bargiełowska, a wśród ośmiu świetnych walkirii znalazły się m.in. Monika Chabros, Katarzyna Suska i Krystyna Wysocka-Kochan… Jak na nasze możliwości, stale jeszcze jeśli idzie o Wagnera nieco ograniczone, był to spektakl wywierający wielkie wrażenie, nie nużący ani przez chwilę, choć przecież trwał pięć godzin. Niezależnie od klasy solistów także orkiestra dała dowód, że pod batutą Kaspszyka stać ją na bardzo wiele.

A jeszcze później kolejny wieczór w tv, najciekawszy: balety szwedzkich choreografów — Panna Julia i Carmen. Ten pierwszy, z librettem opartym oczywiście na dramacie Strindberga, choreograficznie ułożony przez legendarną już Birgit Cullberg, to właściwie pozycja klasyczna, od niespełna 50 lat pozostająca w repertuarze zespołów baletowych całego świata (przed ćwierć wiekiem wystawiana też w Warszawie). Również i teraz, tańczona przez Karolinę Jupowicz, Wojciecha Ślęzaka, Małgorzatę Marcinkowską i in. zyskała spore uznanie, niemniej tym, co zachwyciło nas szczególnie mocno, była Carmen w opracowaniu syna Birgit Cullberg, wspaniałego choreografa Matsa Eka.

Zestawienie w jednym wieczorze baletu Eka z baletem jego matki najdobitniej uwidoczniło ogromną przemianę, jaka dokonała się w choreografii w ciągu dziesięcioleci. Układy Eka są maksymalnie dynamiczne, pełne ostrych, gwałtownych gestów i ruchów, pozycje tancerzy często bardzo dalekie od dawnych kryteriów estetyki, za to niesłychanie wyraziste, scena przez cały czas intensywnie pulsuje życiem, stale coś się dzieje, jesteśmy zaskakiwani lawiną niezwykle pomysłowo rozwiązywanych sytuacji… Na wielkie brawa zasługują odtwórcy tych niełatwych układów: Elżbieta Kwiatkowska (Carmen), Anna Sąsiadek (M.—Micaela), Sławomir Woźniak (Jose), Marcin Kaczorowski (Escamillo) i in. Powinien ten wieczór cieszyć się sporym powodzeniem!

Że jednak na co dzień człowiek karmi się nie tylko sztuką przez największe S, poszedłem też na Rocky Horror Show, gościnnie zwieziony do Warszawy przez chorzowski Teatr Rozrywki. To jeden z niewielu musicali brytyjskich, jaki zyskał międzynarodową popularność przed światową ekspansją Andrew Lloyda Webbera; napisany i skomponowany przez Richarda O’Briena 26 lat temu, pozostał do dziś jedynym jego znaczącym osiągnięciem. Widziałem Rocky Horror przed wielu laty w Londynie i szczerze powiem, że niezbyt go polubiłem, toteż na jego polską wersję nie szedłem z najlepszym nastawieniem. Tymczasem okazało się, że choć dziełko O’Briena nadal mnie nie oczarowało, to jego chorzowską realizację Marcela Kochańczyka przyjąłem gorącymi i szczerymi brawami. Jest pomysłowa, bardzo sprawna, efektowna na miarę możliwości niewielkiej sceny i dysponuje kilkorgiem doskonałych wykonawców. Świetni są przede wszystkim Elżbieta Okupska (Narrator) i Janusz Kulik (Frank’N’Furter), ale i Dariusz Kordek (demoniczny Riff-Raff) czy Magdalena Szczerbowska i Jacek Bończyk (zabawna para amantów) dobrze czują się w musicalowej konwencji.

Tylko… nie będę krył, iż od muzyki O’Briena wolę np. piosenki Charlesa Treneta, a miałem właśnie okazję posłuchania ich na jubileuszu Sceny „Prezentacje”. Ten jedyny warszawski teatr bez zespołu, choć ze znakomitymi aktorami, obchodził swoje dwudziestolecie, w dodatku pod kierownictwem niezmiennie od dwudziestu lat tego samego dyrektora, Romualda Szejda, zarazem reżysera niemal wszystkich z dotychczasowych sześćdziesięciu premier, a od czasu do czasu również i aktora. To fenomen bodaj na skalę światową! Usytuowany w baraku — pozostałości po starych zakładach Norblina, zrodzony z talentu, uporu, wyobraźni i wytrwałości Szejda, stał się ulubioną sceną warszawskich teatromanów i… warszawskich aktorów. Tylko tutaj bowiem — poza teatrem telewizji — mogą się spotkać w jednej sztuce, na jednym wieczorze najlepsze gwiazdy różnych warszawskich zespołów. Krystyna Janda i Andrzej Seweryn, Joanna Szczepkowska i Bogusław Linda, Maja Komorowska i Cezary Pazura, Magda Zawadzka i Leonard Pietraszak… przez dwadzieścia lat wystąpiło w „Prezentacjach” ponad 150 wybitnych aktorek i aktorów.

Na jubileusz Szejd ułożył i wyreżyserował spektakl piosenek Treneta; śpiewały Katarzyna Groniec i Krystyna Tkacz, narratorem i piosenkarzem zarazem był Marian Opania, występował również jego syn, Bartosz Opania i młody aktor Kacper Kuszewski. Było sympatycznie, wesoło i wzruszająco na przemian. Zabrakło mi tylko paru moich ukochanych, sławnych przebojów Treneta: La Mer, Douce France, Le piano de la plage… ale trudno, wiem, że wszystkiego pomieścić się nie dało, bo Trenet po prostu za dużo dobrego napisał. Ostatecznie, jak mówił Cocteau „uosabia całą epokę, ba, cały wiek piosenki”.

No, dobrze, a teatr? Taki prawdziwy? Najprawdziwszy odnalazł się ostatnio na scenie Ateneum, gdzie Krzysztof Zaleski wyreżyserował Cyrana de Bergerac Rostanda. Poszedłem, i po serii nużących eksperymentów i manipulacji klasyką, jakich dokonuje się ostatnio na naszych scenach, zobaczyłem wreszcie kawał prawdziwego, solidnego, świetnego teatru. Z dobrymi, wielkimi rolami, z inscenizacją w pełni współczesną, bliską percepcji dzisiejszego widza, a jednocześnie bez niepotrzebnych udziwnień, przekłamań i schlebiania tanim gustom niedorostków, ze sprawną, przejrzystą narracją, a także — co teraz zakrawa niemal na cud! — bez mrukliwego bełkotania pod nosem, lecz z tekstem, którego każde wypowiedziane słowo dociera do widza. Cyrano w Ateneum przywraca wiarę, że mimo narastającego terroru pseudo-awangardzistów, teatr, ten prawdziwy, może się jeszcze zdarzyć.

Cyranem, zarazem współpomysłodawcą inscenizacji Zaleskiego, jest Piotr Fronczewski, nareszcie w roli godnej jego talentu, Roksaną — jedna z najciekawszych, najinteligentniejszych i jednocześnie najbardziej atrakcyjnych aktorek młodego pokolenia, Agnieszka Warchulska. Obok nich Grzegorz Damięcki, Marian Glinka, Tomasz Dedek i in. muzyką — na gitarę i harmonijkę ustną — ozdobił spektakl Jan Janga Tomaszewski…

[…]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji