Tego jeszcze nie było
Kazimierz Rudzki w charakteryzacji figara-filozofa z małego miasteczka wygala szanowne oblicze WŁADYSŁAWA KRASNOWIECKIEGO, 60-letniego kupca korzennego, półmilionera w mieście Yonkers w stanie New York. Wdowiec chce ponownie się ożenić, więc ANTONINA GORDON-GÓRECKA, pani Levi, wdowa po nieokreślonym Efraimie Levi, swatka ze światopoglądowego zamiłowania i kobiecego wścibstwa, rai mu pewną fikcyjną pannę, odwodzi od autentycznej wesołej wdówki - BARBARA DRAPIŃSKA. A wszystko po to, by samej machnąć się za skąpego, ale sflaczałego kandydata na pantoflarza i uruchomić jego pieniądze, dotychczas bezużytecznie gnijące w banku. Jest jeszcze niemrawa siostrzenica bogacza - ILONA STAWIŃSKA na zmianę z Barbarą Wrzesińską - która chciałaby i boi się, ale z pomocą nieocenionej pani Levi wyjdzie za mąż za swego niewydarzonego malarza (ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ). Są też subiekci ze sklepu pana Vandergeldera - EDMUND FIDLER, TADEUSZ FIJEWSKI i WIESŁAW MICHNIKOWSKI - jest podręczna modystki Molly (ZOFIA MERLE), jest samotna, stara panna, marząca o pomaganiu zakochanym (ELŻBIETA WIECZORKOWSKA), nie brak i starej, głuchej gospodyni (BARBARA WRZESIŃSKA na zmianę z Iloną Stawińską), nie brak zamaszystego kelnera (LESZEK SADZIKOWSKI) wraz z pikolakiem (trzy gwiazdki w programie), nie brak na koniec zwalistego fiakra (MIECZYSŁAW CZECHOWICZ), o dziwo, nowojorskiego nie wiedeńskiego fiakra, rzecz, się bowiem dzieje w nieokreślonej przeszłości, w każdym razie ze sto lat temu, ale w Ameryce, chociaż patronował jej poczciwy Nestroy, z pokaźnym austriacko-obyczajowym bagażem.
Nie bez kozery zacząłem od wyliczenia aktorów, od ich bowiem nieustającej, zwycięskiej interwencji (inwazji) zależało przede wszystkim w jakiej formie, w jakim nastroju przebrniemy przez bite trzy godziny humoru tej farsy, a raczej czegoś w rodzaju tuwimowskiej przeróbki starej sztuki ogródkowej, ogołoconej z elementów czysto wodewilowych, a za to poszerzonej - entuzjaści poprawiliby: wzbogaconej - o morały (wygłaszane z przymrużeniem oka) i persyflaż (z mruganiem obu oczu). Farsa trzygodzinna - tego jeszcze nie było, A jednak widzowie nie wiercą się w krzesłach, nie szeleszczą papierkami, są zadowoleni, znoszą cierpliwie przydługie perory do publiczności, a zaśmiewają się, gdy ich scena częstuje obfitymi porcjami clownad i tego, co pospolicie nazywamy wygłupem.
Jestem gorącym zwolennikiem twórczości Wildera, którego sztuka "Nasze miasto" stworzyła szkołę, a powieść "Idy marcowe" godna stanąć obok "Klaudiusza" Gravesa. Uważam, że nie byli sprawiedliwi ci nasi krytycy, którzy wybrzydzali się na filozoficzną komedię Wildera "Niewiele brakowało", obojętni, że niewiele brakowało, by zrobiła kompromitującą klapę. Mam szczególnie wiele sympatii do reżyserskich prac Kreczmara, jego linii intelektualnej, dyskusyjnej, śmiałych skojarzeń, filozoficznego i sceptycznego dystansu. Dopraszam się o wiele respektu dla Teatru Współczesnego, jego repertuarowej inwencji, odważnych poszukiwań nowych form wyrazu scenicznego, sprawnej transmisji najnowszej dramaturgii - słowem, dla tych wszystkich elementów, które "teatrowi Axera" zapewniają własne, uprzywilejowane miejsce w pierwszym rzędzie teatrów polskich. Szedłem, co tu gadać, pełen najbardziej różowych nadziei na nowe spotkanie z niespodziankami, których tyle ma w zanadrzu teatr przy ulicy Mokotowskiej.
I zawiodłem się? Wystarczyło mi porównać własną kwaśną minę z rozradowanymi twarzami znajomych pań i panów, by poczuć się odosobnionym, pariasem w wytwornym towarzystwie. Bo czy zabrakło niespodzianek? Było ich mnóstwo! A jakże nie pogodzić się z Wilderem, gdy porzucił nużącą monotonię "Naszego miasta" i niewczesne przerabianie staroświeckiej "Nory" na rzecz frymuśnej adaptacji starego Nestroya i zmajstrowania całej orkiestry możliwości rozegrania wesołego spektaklu! Jakże nie pochwalać szerokiego gestu i skali reżyserskiej Jerzego Kreczmara, któremu wmawiacie "Irydiona" i "Mistrza zakonu Santiago", podczas gdy on chciałby się wyżyć nie tylko w czekaniu na Godota i nie tylko w klasycznej komedii ("Amfitrion" Moliera-Zabłockiego), ale i w uklasycznionej
a zarazem odświeżonej farsie, wmanewrowanej w clownadę, galopadę, butadę, dla każdego coś śmiesznego, od parodii przebieranek do humoru abstrakcyjnego, któremu kłania się Gombrowicz (pomysłowość reżysera święci triumfy). I jakże nie powitać z uznaniem Piotra Potworowskiego, poprzedzonego rozgłosem antyrealistycznej dekoracji do poznańskiego "Wesela" (tego z Bronowie, od Wyspiańskiego), jego (Potworowskiego) pomysłowej, sugestywnej kpiny z widza i z jego (widza) przyzwyczajeń scenoplastycznych, jego (Potworowskiego) agresywnej, by nie rzec natrętnej karykatury kostiumowej (zresztą w szczegółach wręcz świetnej).
A cóż dopiero aktorzy! Patrzcie, jak świetnie poradzili sobie z Kreczmara stapianiem paru stylów: komediowej lekkości i finezyjnego prowadzenia dialogu, przeważnie monologu, przez Gordon-Górecką, ciężkawego humoru z niemieckiej komedii u Krasnowieckiego i Czechowicza, groteski i mechanizowanego komizmu ocierającego się o teatr Meyerholda w interpretacji Michnikowskiego i Fidlera - aż do całkiem już absurdalnego humoru z awangardowej sztuki współczesnej, który zaprezentował Fijewski. Z tego pomieszania najróżniejszych ingrediencji w ogromnym kotle mógłby powstać nie tyle bigos hultajski co niestrawny "Eintopfgericht". Ale co, może powstał, może nie doszło do scalenia różnych szczebli i poziomów?! Doszło. I wszyscy są zadowoleni. Jedni śmieją się z Michnikowskiego, udającego pannę Ermengardę, inni z "Bogacza pognębionego czyli Serca nie sługi" o dosadnym "ludowym" humorze, a jeszcze inni z dowcipów, dopisanych zręcznie przez Wildera, z przemyślnie przenicowanej starzyzny, z tego, że w lot chwytają puenty, wy-puentowane przez Kreczmara, że mogą smakować w tym puddingu, importowanym prosto z USA. A najbardziej radzi są intelektualiści - w roli księżniczek z Andersena, wyczuwających ziarnko grochu pod nastermanymi materacami.
Na tym kończę moją pozytywną, jak widzicie, recenzję z tej sztuki, która przybyła do nas osobliwą, przyznacie, drogą z Wiednia przez ocean - i mam nadzieję, że ta recenzja też wszystkich zadowoli. Sztuka wystawiona została w lipcu, w czasie upałów, potem był letni urlop, teraz nastała ciepła jesień. Na sezon teatralny zapowiada Axer repertuar współczesny od Kruczkowskiego do Geneta.
P. S. Dla informacji, której tradycyjnie brak, lub której, ty najlepszym razie, zbyt mało w programie teatralnym Teatru Współczesnego. Pierwowzorem groteskowej komedii Wildera "The matchmaker" (Pośredniczka matrymonialna) jest lekka komedia starego wiedeńskiego pisarza Jana Nepomucena Nestroy (1801-1862), pochodząca z wczesnego okresu jego twórczości. W komedii tej - znanej pod niełatwo przetłumaczalnym tytułem "Einen Jux will er sich machen" (Chciałby zrobić kawał) - postacią centralną jest subiekt ze sklepu kupca Zangera, który, korzystając z nieobecności pryncypała, wypuszcza się wraz ze swoim pomocnikiem na awanturkę do Wiednia. Wszystkie osoby ze sztuki spotykają się, jak to w farsie, na jednym miejscu, w restauracji, gdzie dzieją się różne różności, zakończone, ma się rozumieć, ogólnym happy endem. Szczegóły znamienne: starszego subiekta grywali w Wiedniu tacy mistrzowie jak Harald Paulsen, a dziewiczego praktykanta grały m. in. Hilda Koerber i Elżbieta Bergner. Sztuka do dzisiaj utrzymuje się w repertuarze naddunajskich teatrów.