Artykuły

Metafizyka z błotem zmieszana

Matka Joanna od aniołów wg Iwaszkiewicza, przedstawienie opolskiego Teatru im. Kochanowskiego, które zobaczyliśmy podczas Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi nie nastraja optymistycznie. Reżyser spektaklu nie ukrywa zdegustowania czynieniem z religii narzędzia, za pomocą którego załatwiamy „sprawy” z Bogiem i czujemy się dobrze.

Dramat Johna Whitinga Demony, powstały z adaptacji powieści Aldousa Huxleya Diabły z Loudun, nawiązuje do autentycznych wydarzeń rozgrywających się w miasteczku Loudun we Francji na początku XVII wieku. Tam właśnie odbył się proces wikarego parafii św. Piotra — Urbana Grandiera, oskarżonego przez przeoryszę klasztoru Urszulanek o opętanie zakonnic i konszachty z diabłem. W efekcie sąd inkwizycji skazał księdza na tortury i śmierć na stosie.

Jarosław Iwaszkiewicz w swoim opowiadaniu Matka Joanna od aniołów rozwinął twórczo ów wątek, przenosząc akcję na Smoleńszczyznę, do miasteczka o nazwie Ludyń. To tam spalony został ksiądz Garniec, to tam przybywa ksiądz Suryn, by odprawić egzorcyzmy nad zakonnicami. Reżyser Marek Fiedor wprowadza kolejną „modyfikację”. Akcję z XVII wieku przenosi w czasy współczesne.

Ksiądz Suryn poddający się wielkiej sile pożądania, którą — jak się wydaje — czerpie nie tylko z samego siebie, ale i z Matki Joanny, dręczony traumami z przeszłości uwalnia się z przyjętych z sutanną ograniczeń, co prowadzi go do szaleństwa. Ofiara, jaką chce uczynić z podwójnego morderstwa, okazuje się jedynie zbrodniczym aktem, który nie skutkuje oczyszczeniem ukochanej kobiety. Nie należy wierzyć diabłu, nawet jeśli mówi prawdę — potwierdza taką interpretacją i takim właśnie zakończeniem dramatu Fiedor. A grzech pychy, bez względu na to, czy nosi się habit, czy… może prowadzić tylko na manowce. A w konsekwencji do zguby.

Wszyscy pozostali bohaterowie, nie umiejąc dotrzeć do siebie, brodzą w błocie, które oblepia ich coraz bardziej: grzech i wydarzenia w zakonie stają się dla nich rodzajem „niusa”, który komentują w knajpie. Granice między sacrum a profanum rozpadają się…

To dość radykalne i bezkompromisowe, ale precyzyjnie zrealizowane na scenie założenie. Przedstawienie Marka Fiedora jest ze wszech miar znakomite, szkoda jednak, że nie doskonałe. Zachwycać może pomysł inscenizacyjny i pięknie oddająca mu się na usługi scenografia (…). Widać, że spektakl stworzony był w natchnieniu, bo brak mu jednak pewnej dyscypliny, która mogłaby lepiej zrytmizować wewnętrzny przebieg. Imponujący pomysł przemieszczających się na szynach platform, na których pojawiają się następujące po sobie sceny, po kilku takich jazdach staje się nużąco monotonny.

Mankamentem Fiedorowego przedstawienia jest także nierówny poziom gry aktorów. Szlachetnie prowadzona rola księdza Suryna przez Przemysława Kozłowskiego, sąsiaduje z cokolwiek manieryczną Matką Joanną w wykonaniu Judyty Paradzińskiej. Wyraziste epizody (np. karczmarka Elżbiety Piwek czy siostra Małgorzata Grażyny Misiorowskiej), wyrastają ponad role drugoplanowe (ksiądz Brym Michała Świtały).

Generalnie jednak spektakl Fiedora robi na widzach ogromne wrażenie. Dawno w teatrze nikt nie wypowiadał się na temat powierzchowności pojmowania religii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji