Artykuły

Nie marzyłem o graniu Hamleta, bo wiedziałem, że się nie nadaję

Przyznaje, że szkoła teatralna trochę go nudziła. dodaje, że materiałem na aktora był raczej kiepskim, ale skoro ma dyplom, czasami przyjmuje propozycje grania. Szczególnie takie, w których można pojeździć na koniu i postrzelać z rewolweru.

Z Krzysztofem Jasińskim, aktorem i reżyserem, rozmawia Mateusz Przyborowski.

Mateusz Przyborowski: Ogląda pan każdy spek­takl teatru STU?

Krzysztof Jasiński: Prawie każdy.

To ile razy widział pan Biesy?

Oj, trzeba byłoby poli­czyć... Na pewno sto kilka­dziesiąt razy.

O Biesy pytam celo­wo, bo podobno od tego spektaklu rozpoczęły się organizowane przez pana obozy aktorskie w Gromie na Mazurach. Tak przynajmniej twierdzi Radosław Krzyżowski, z którym niedawno rozmawiałem.

Wszystko zaczęło się od Zemsty Aleksandra Fredry sprzed 12 lat, czyli spektaklu, w którym Radosław nie miał okazji grać.

Tak sobie myślę, że wielu aktorów chciałoby z panem współpracować.

Na castingi zgłasza się bardzo dużo młodzieży, przy­jeżdżają aktorzy z całej Polski. Młodzi zawsze mają nadzie­ję, że zagrają, ale casting to zawsze jest loteria. Dzisiaj to najbardziej popularna droga do tego zawodu, co widać w serialach telewizyjnych czy reklamach. W teatrach jest to rzadkie zjawisko, ale w związ­ku z tym, że zespół teatru STU nie jest etatowy, a kon­traktowy — i moim zdaniem jest to najlepsze rozwiązanie — posiłkuje się castingami. Główny cel jest taki, żeby zaprosić do współpracy naj­zdolniejszą młodzież.

Dlaczego kontraktowy te­atr jest lepszy niż etatowy?

Jeżeli w teatrze jest trzy­dzieści etatów, to dyrekcja stara się angażować przede wszystkich swoich aktorów. To znacznie ogranicza po­szukiwania repertuarowe. Jak się nie ma w zespole ak­tora do roli Hamleta czy Re­wizora, to zwyczajnie takich sztuk nie można wystawić. Zatrudnianie kontraktowe pozwala mieć najlepszych aktorów do danej roli. Nasz zespół artystyczny liczy 120 aktorów w sezonie, czyli czte­ry razy więcej, dzięki czemu mamy większe możliwości. Niektórzy grają u nas od 30-40 lat, mówią, że to ich głów­ne miejsce. Nie są na etacie i mają swobodę występowa­nia w serialach, filmie czy innych teatrach. Trzeba pa­miętać, że najbardziej utalen­towani aktorzy są najbardziej wolni, więc najczęściej nie muszą być na etacie i chętnie podpisują z nami kontrakty.

Niektórzy aktorzy w tea­trze STU są nawet dłużej niż 30-40 lat, jak Jerzy Trela.

Jerzy zaczynał z nami pracować przed 50 laty. Po zakończeniu pracy w Teatrze Starym wrócił do nas i teraz gra w pięciu tytułach.

Inni też.

Na przykład zaczynał z nami kompozytor Tomasz Stańko, i zagrał na niedaw­nym jubileuszu teatru. Zaraz po szkole, czyli 35 lat temu, przyszedł do nas także Da­riusz Gnatowski, znany telewidzom z serialu Świat według Kiepskich. Teatr STU jest jego matecznikiem. W Wariacie i zakonnicy Wit­kacego gra główną rolę od 30 sezonów. I nie możemy zdjąć tej sztuki, ponieważ publicz­ność nam na to nie pozwala.

 Nawet jeśli byście chcieli, to nie ma jak...

 Jesteśmy jedynym tea­trem w Polsce, który ogłasza repertuar z wyprzedzeniem i sprzedaje bilety od razu na cały sezon. Pod tym wzglę­dem jesteśmy niedoścignieni. A wydawałoby się, że jak ma się aktorów na etatach, to można zrobić ramówkę na cały rok. Oczywiście mamy dublury (podwójne obsady aktorskie — red.), żeby nie blokować aktorom szansy na jakiś intratny kontrakt w se­rialu czy filmie.

Jesteście bardzo rodzinni, ponieważ nie każdy dyrektor zabiera swoich aktorów na letnie obozy aktorskie. Wy przyjeżdżacie do Gromu na Mazurach.

Panuje tu wyjątkowa atmosfera. Pracujemy cały dzień z przerwami na posił­ki, rzucamy telefony w kąt i możemy skupić się tylko próbach. To jest niezwykle ekonomiczne, ponieważ z Warszawy, Łodzi czy Pozna­nia trudno byłoby przyjechać na serie prób do Krakowa. Łatwiej spotkać się wjednym miejscu i dać się skoszarować w obozowych warunkach. Dziesięć dni na Mazurach to jak dwa miesiące prób w teatrze. Poza tym jest jezioro, las, więc można dotlenić umysł, żeby później móc główkować przez wiele godzin.

Teatr STU zakładał pan w wieku 23 lat, jeszcze na studiach. Miał pan jakieś trudności? Dzisiaj stworze­nie zespołu w jednym miej­scu nie jest chyba łatwe?

 Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale wiem też, że dla chcącego nic trudnego. Kiedy spotka­liśmy się w szkole teatralnej, od razu byliśmy zespołem. Współpracowałem z wieloma wybitnymi artystami, nasza grupa była silna od początku. Muszę też panu powiedzieć, że Kraków o tradycji awan­gardowej mnie ciągnął, ale szkoła trochę nudziła.

 Nudziło pana chodzenie na zajęcia?

Raczej to, co było przed­miotem tych zajęć. Intere­sowałem się teatrem dużo głębiej, niż oczekiwała tego szkoła teatralna. Materia­łem na aktora byłem raczej kiepskim, więc bardziej in­teresował mnie fenomen te­atru, a nie to, żeby grać w nim amantów. Na przykład nigdy nie marzyłem o graniu Ham­leta, ponieważ wdedziałem, że się do tego nie nadaję. Mam jednak dyplom aktora i cza­sami przyjmuję propozycje grania, a już szczególnie takie, gdzie można pojeździć na ko­niu i postrzelać z rewolweru.

Teatr STU szybko zaczął się pojawiać na najwięk­szych festiwalach w Polsce i poza jej granicami. Nie byli­ście zmęczeni tymi podróża­mi po całym świecie?

Czasami nawet bar­dzo, ale jeśli jest sukces, to o zmęczeniu nie ma mowy. Człowiek jest szczęśliwy, że mu się udaje. Szczególnie na takim poziomie, bo, jak pan wspomniał, bardzo szybko zaczęliśmy jeździć po świecie. Przemieszczaliśmy się czasem z jednego krańca na drugi.

A co z tęsknotą za polskim widzem?

Ona była, ale to się wszystko mieszało ze sobą. Chociaż faktycznie, chyba częściej graliśmy poza kra­jem. To były jednak takie czasy, że w Polsce było szaro i buro, a tam była wolność. To też miało swoje znaczenie.

A jeszcze w międzyczasie przyszedł stan wojenny...

To było okropieństwo, mnie się wtedy wydawało, że zakończyłem swoją działal­ność. Na dobre.

Mieliście jednak siłę.

Młodsi artyści i w ogóle młodsze społeczeństwo nie dostrzega tego cudu wol­ności. Nie należy się jednak temu dziwić, ale należy to wiedzieć, ponieważ młodzi nie mają zielonego pojęcia o tamtych czasach. Przez te 25 lat awansowaliśmy jako naród niezwykle energicz­nie. To właściwie katapulta w inny świat. A mój teatr miał szczęście. Przez pierwsze 25 lat uczestniczyliśmy w tej praktycznie realizowanej tęsknocie ku wolności, ponie­waż nasze spektakle nie były niczym innym jak tęsknotą. Z kolei drugie 25 lat to zbie­ranie owoców i spotykanie się z publicznością w zupełnie innych warunkach. I teraz chodzi o to, żeby nie stracić gdzieś tej szansy rozwoju, nie zatrzymać się na drodze, która do tej wolności prowa­dzi. Elity za to odpowiadają, a teatr jest przecież miejscem kształtowania elit. Wystarczy przeczytać rocznik statystycz­ny, żeby się dowiedzieć, jaka publiczność chadza dzisiaj do teatru.

20 lutego, czyli w dniu 50-lecia założenia teatru, ogłosił pan przejście na emeryturę. Nie żal panu tego wszystkiego zostawiać? Był pan dyrektorem teatru pół wieku, najdłużej w Europie!

Przecież ja z teatru nie odchodzę. Odchodzę jedynie z administrowania, przestaję być dyrektorem.

To dobrze, że pan z niego nie odchodzi, tym bardziej że nie tak dawno powiedział pan, że w teatrze można tylko umrzeć.

Oczywiście! I na pewno tak się stanie.

Ale będzie pan musiał znaleźć też czas na nadro­bienie zaniedbań w ogrodzie i w piwnicy.

(śmiech) Tak, staram się. Zbliża się jesień i to jest czas intensywnego pędzenia... A raczej intensywnego prze­rabiania owoców na wspania­łe konfitury.

Myślałem, że na wino albo nalewki.

Na to również.

Ja kończę pierwszą fermentację wina z wiśni i zamierzam zrobić jeszcze wino z winogron.

Moje winogrona jeszcze wiszą na krzakach i na począ­tek zdejmę pigwowca japoń­skiego, później przyjdzie czas na rokitnik, dziką różę...

To tego miejsca w piwnicy sporo będzie pan potrzebo­wał.

Piwnicę zawsze można powiększyć (śmiech).

Polecam jeszcze wino ryżowe. Jest pyszne!

Muszę spróbować. A na­lewki robię na ziołach spro­wadzanych z Chin, ponieważ wszystkie traktuję leczniczo.

To mnie pan teraz zasko­czył.

Wie pan, trzeba mieć żonę, która wyśle męża do irydologa na badanie dna oka. Wizyta kosztuje 150 zł. Taki irydolog zapisze później receptę na te wszystkie cho­roby, które w oku zobaczy. Leki z recepty kosztują już 800 zł. Zioła sprowadziłem z Chin i okazało się, że pić ich się nie da, więc wpadlem na pomysł, żeby zrobić z nich nalewki. I wychodzą rewela­cyjne!

I leczą, i smakują.

Wyciąg alkoholowy jest lepszy niż herbatka z wody.

Stwierdzam, że ma pan bardzo kochaną żonę!

To prawda, mam szczęś­cie.

*

Krzysztof Jasiński

Urodził się w 1943 roku. Aktor, reżyser teatralny i telewizyjny, założyciel i dyrektor krakowskiego Teatru STU (1966-2016); absolwent wydziału aktorskie­go Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie (1968). Był współtwórcą spektakli określanych jako manifesty pokolenia: Spadanie, Sennik polski, Exodus. Reżysero­wał m.in. Harfę Papuszy na krakowskich Błoniach, Halkę w krakowskich Skałkach Twar­dowskiego i Giocondę nad brzegiem Odry we Wrocławiu. Był reżyserem oper Giuseppe Verdiego i musicalu Chicago w Teatrze Komedia w War­szawie. Reżyseruje widowiska telewizyjne, jest twórcą m.in. benefisów w Teatrze STU. Za­grał w kilku filmach i serialach. Był partnerem Maryli Rodo­wicz, z którą ma dwoje dzieci, obecnie mąż Beaty Rybotyckiej, aktorki i piosenkarki.

Źródło: Filmpolski.pl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji