Mógłbym też namalować faceta w skarpetkach i sandałach
Jest nie tylko świetnym artystą, ale również interesującym człowiekiem, utalentowanym opowiadaczem ciekawych historii. Polska, którą przedstawia na swoich plakatach, da się lubić.
Z Ryszardem Kają malarzem i scenografem rozmawia Ewa Mazgal.
Ewa Mazgal: Interesuję się od wielu lat twórczością malarzy, grafików, plakacistów, dizajnerów i performerów, ale pan, przyznam, był dla mnie odkryciem.
Ryszard Kaja: (Śmiech).
Naprawdę! Jest pan znany w Poznaniu, Łodzi, Egipcie i Argentynie, ale w Olsztynie nie. Jak by się pan przedstawił? Jest pan malarzem, grafikiem i scenografem. Kim teraz jest pan najbardziej?
Chyba jednak malarzem, chociaż o wiele bardziej znane są moje plakaty czy scenografie. To jest tak. Skończyłem szkołę plastyczną w Poznaniu. Zawsze dużo rysowałem i malowałem. Zresztą projektując, też malowałem. Nie korzystam raczej z komputera, choć to bardzo przydatne urządzenie. Jednak jestem mało techniczny, lubię rysować, malować, pieścić kartkę ołówkiem.
Wtrącę, że pochodzi pan z artystycznej rodziny — tata Zbigniew grafik i scenograf, mama Stefania ceramiczka i malarka. Powiedzieli: Rysiu, ty też musisz?
Mnie wydawało się naturalne, że maluję. Ale w szkole nie czułem się zbyt dobrze.
Dlaczego?!
Były to czasy kompletnego szaleństwa konceptualnego. A ja ze swoimi tradycyjnymi obrazkami byłem trochę na uboczu. Ponieważ nigdy nie gloryfikowałem przesadnie sztuki, przez szkolę przebrnąłem i potem próbowałem znaleźć sobie miejsce. Okazało się, że niewiele rzeczy umiem robić.
Serio?!
No tak (śmiech). Gdzie nie poszedłem, wydawało mi się, że nie umiem się znaleźć, ale cały czas malowałem. Bez malowania nie umiem po prostu. Nagle wylądowałem w teatrze i zachwyciłem się tym światem, światem za kulisami, za kotarami. To świat naprawdę z pogranicza magii i snu. A jak zacząłem projektować kostiumy i dekoracje do spektakli, miałem wtedy do czynienia z materią najprzedniejszą. Porwały mnie wielkie operowe namiętności i wszystkie moje miłości były wielkie i operowe (śmiech). Potem zrozumiałem, że w teatrze już nie umiem niczego więcej zrobić.
Ale w operze i balecie zrobił pan bardzo dużo!
Bo pracowałem prawie 20 lat, a przy tym chyba zawsze byłem dosyć pracowity. Brak talentu, wiedzy czy rzemiosła trza pracowitością nadrobić, więc się tych scenografii nazbierało.
I podróżował pan do odległych krajów świata, jak Brazylia.
Z tym też bym nie przesadzał. Bo to nie jest tak, że świat zwariował na moim punkcie i nagle przyszły propozycje z całego świata. To było raczej tak, że spektakl, do którego robiłem scenografię, był przenoszony na zagraniczną scenę. Nikt nie twierdził, że Kaja jest genialny i zapraszamy Kaję na drugą półkulę. Tak nie było. Jechałem ze spektaklem. A ponieważ bardzo lubiłem podróże, czasem godziłem się na podłe warunki, by ów inny daleki świat zobaczyć.
Bardzo pan skromny. Tych podróży było jednak sporo. Jak te odległe, egzotyczne dla nas światy wpłynęły na pana jako człowieka i jako artystę. Bo artysta ma już swój własny język. Czy dodał pan do swojego słownika obce terminy?
Jest kilka rodzajów podróżowania. Na przykład „resortowe”, którego nie lubię. Rozumiem jednak ludzi, którzy mają dwa tygodnie urlopu w roku i chcą po prostu odpocząć. Najlepiej zrobić to na leżaku z dobrym drinkiem. Lubię resorty, ale tylko w pierwszymi dniu, kiedy korzystam z wielkiego białego pokoju, jem wspaniałe śniadanie. Na drugi dzień już trochę się nudzę, a trzeciego dnia dostaję szału, bo nie lubię sytuacji oczywistych, a luksus jest obrzydliwie nudnie oczywisty — w każdym razie taki luksus, który jest w moim zasięgu. Tam wszystko jest oczywiste, wiadomo co będzie. Nie boję się trudu i wysiłku podczas podróży, choć nie jestem też twardzielem, który zniesie każde warunki. Mnie zależy na tym, żeby znaleźć się w zupełnie innym miejscu, gdzie świat mnie zadziwia. W epoce globalizacji takie miejsca są coraz bardziej ukryte.
Właśnie!
Zdarzało mi się stać na ulicy w Bogocie, Dakarze czy Szanghaju i myśleć: Boże, wszystko wszędzie jest takie samo!
A znalazł pan w końcu to inne miejsce?
Tak, choć w takim miejscu człowiek nie zawsze wie jak się zachować. Popełniałem potworne faux pas, ale były one częścią przygody. W Iranie byłem zaproszony do prywatnego domu. Siedzieliśmy na dywanach, jedliśmy wielbłądzinę, było cudownie i fantastycznie. Byli gospodarze, ich córka z adoratorem, jej bracia. Spędziliśmy z nimi przemiłe trzy godziny. Na zakończenie wstaliśmy, żeby się pożegnać. Podałem dłoń gospodarzowi, dziękuję mu, kłaniam się dziesięć razy. Następnie biorę dłoń pani domu i odruchowo, zupełnie zapomniawszy, że jestem w Iranie, wziąłem i pocałowałem tę dłoń.
O rany! I co?
Prawie wywołałem skandal. Musiałem się gęsto tłumaczyć. Gospodarze wysłuchali, pomamrotali, pomamrotali, pani domu wzięła moją dłoń i też pocałowała.
Coś takiego!
I to jest właśnie piękno nieresortowych podróży7. Bardziej interesuje mnie udany wieczór w domu z ciekawymi ludźmi, gdzie panują inne zwyczaje niż piramida, mur chiński czy inna pocztówkowa atrakcja. Lubię spotkania z obcą kulturą, nawet nie tą wielką z zabytkami klasy potrójnego zera, ale kulturą życia codziennego. Zachwyca mnie świat życia i śmierci w Meksyku. Tam śmierć jest częścią kultury. Czaszka jest dominującym motywem codziennym. Spojrzenie na śmierć z innego, w tym przypadku meksykańskiego punktu widzenia jest czymś fascynującym.
To przeskoczmy szybko do Polski. Bo odkryłam pana przez plakaty reklamujące różne regiony Polski i w ogóle nasz kraj. A w ogóle do robienia plakatów jest chyba potrzebna specyficzna inteligencja?
(Śmiech). Wystarczy smykała! I trzeba być pracowitym. Ale seria „Polska” rzeczywiście bardzo mi pomogła w życiu.
Jak powstała?
Niespodziewanie. Dostałem zlecenie na plakat reklamujący galerię we Wrocławiu i stwierdziłem, że zrobię ich całą serię, poświęconą Polsce. A że jestem podróżnikiem, zjechałem kraj, to mam o czym opowiadać. No i nie jestem aż taki skromny jak pani łaskawie myśli. Malując te plakaty, opowiadam nieskromnie, ba, bałwochwalczo, o moich doświadczeniach. Ta seria to bedeker moich przygód.
To ja trochę też opowiem o tych plakatach. Bolesławiec to kropki, charakterystyczne dla bolesławieckiej ceramiki. Podhale i Łeba to subtelna erotyka, Babimost — cycki, Wrocław — hala ludowa z iglicą, Krynica — Nikifor, Łódź — Strzemiński, a Szczecin — nowa filharmonia.
Plakat jest trochę z boku mego świata. Dzisiejszy plakat zresztą to taka dizajnerska galanteria. Ja robię go na granicy mojego prywatnego świata. Ale jak opowiadam o Polsce, to poprzez sztukę, którą cenię. Lubię malarstwo naiwne, stąd Nikifor.
Z lekkim uśmieszkiem patrzę na tych artystów, którzy za wszelką cenę starają się być światowi. A Nikifor czy Jerzy Nowosielski nigdy tego nie próbowali. Jeden jest bardzo krynicki, drugi bardzo prawosławny. A przez to, że są bardzo prawdziwi, świat się nimi zainteresował. W serii złożyłem też hołd najważniejszym dla mnie osobom kultury polskiej. Wielopole to oczywiście Kantor, Szamotuły — to cytat z drzeworytów mego ojca, Wisła — Wisława Szymborska. Jakoś nikt przede mną nie zauważył, że linia Wisły to właściwie dokładnie profil pani Szymborskiej.
Są też plakaty reklamujące nasz region. To leśniczówka Pranie z Zieloną Gęsią i Kanał Elbląski ze stateczkiem wspinającym się pod górę.
Moi rodzice odwiedzali Pranie krótko po wojnie i nawet znali Gałczyńskiego, choć nie znaczy to, że byli z nim zaprzyjaźnieni. Mamy nawet w domu jego dwa lub trzy nigdy niepublikowane wiersze. I Gałczyński był obecny w naszym domu. W szkole podstawowej zawsze, gdy trzeba było przygotować jakieś wiersze, recytowałem Gałczyńskiego. To on mnie nauczył miłości do języka polskiego.
Pana plakaty bardzo mi się podobają, bo nie są nachalne ani dizajnersko-odlotowe.
Ma to być bezpretensjonalne, miłe zwiedzanie Polski.
Są też plakaty ogólnopolskie. Przedstawia pan nasz kraj, używając lasu z łosiem, truskawki w koronie, śledzia na talerzu, ogórków w słoiku w sąsiedztwie pół litra lub makatki kuchennej.
Nie ma co udawać, że jesteśmy inni. Nie jesteśmy krajem o przebogatej architekturze, ale mamy inne rzeczy. Mamy ceratę i kiszone ogórki. To nas wyróżnia. I mamy najsmaczniejsze truskawki na świecie.
A, to dlatego narysował pan truskawkę w koronie! A tak poza tym to lubi pan Polskę?
Tak! Ja myślę, że to widać w tych plakatach. A im więcej jeżdżę po świecie, tym bardziej dostrzegam uroki naszego kraju. Nie mamy najpiękniejszych zabytków na świecie, bo wiele z nich zniszczono, zniszczono nam tradycję. Nie będziemy mieli tego, co jest w każdym francuskim miasteczku, na przykład kawiarni z dwustuletnią tradycją. Musimy znaleźć inne rzeczy, które nas wyróżniają.
Na pewno mamy bardzo wielu ciekawych artystów.
Nowosielskiego, Kantora, Gałczyńskiego, mamy artystów absolutnie światowej klasy. Mamy swoje swojskie zwyczaje, tego śledzika na ceracie...
...I cmok w rękę mamy.
Dokładnie. Tacy jesteśmy. W swoich plakatach nie jestem kpiarski, ale mógłbym namalować faceta w białych skarpetach i sandałach. Świat się oburza, że my tak chodzimy. Ale pomyślałem sobie: czemu? Tacy jesteśmy.
Ale to świat się oburza na skarpety i sandały czy niektórzy Polacy?
Tylko Polacy. Może to nie jest zgodne z modą, ale czy zawsze trzeba być modnym? Słyszałem też, że na niektórych plażach w Polsce nie będzie można rozstawiać parawanów. To paranoja! Parawany to nasza absolutna specyfika, więc rozreklamujmy Polskę jako jedyny na świecie kraj parawanów na plaży. Mamy dużo kompleksów, cech wschodnich i zachodnich. Na wschodzie mówi się o nas lekko kpiarsko „pany”, a z drugiej strony jesteśmy strachliwi i niepewni siebie.
Co pan teraz robi artystycznie?
Cykl linotypów pod tytułem Nocne ho-mary. Będą to prace troszkę, troszeńkę inspirowane japońską sztuką shunga, ale w naszym przaśnym wydaniu, bardzo sporego formatu, na delikatnych bibułkach, podobnie jak na mojej wielkiej wystawie w poznańskim Arsenale, gdzie jest ich prawie 700.
Czym pan rysuje?
Co jest pod ręką. Jak jest kawa, to kawą. Jak potrzebuję szarości, to rozmazuję popiół z papierosa. Bez malowania bym zwariował. Generalnie jestem pogodnym facetem, ale świat wesoły nie jest.
Generalnie nie jest.
I trzeba coś wymyślić, żeby przetrwać i ten świat wokół nas oswoić.
*
Ryszard Kaja KAJA urodził się w 1962 roku w Poznaniu. Autor ponad 150 scenografii. Pracował jako scenograf m.in. w Teatrze Wielkim w Łodzi, operze i operetce w Szczecinie i w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Maluje, rysuje, ilustruje książki i tworzy plakaty. Mieszka we Wrocławiu.