Artykuły

Powrót do lalek

Jarosław Kilian zainaugurował dyrekcję w warszawskiej Lalce premierą Krzesiwa, którym teatr rozpoczął działalność w Pałacu Kultury.

Scenografia Krzesiwa w warszawskim Tea­trze Lalka jest biała i płaska, przypomina mi­sterne wycinanki. Nieprzypadkowo. Mało kto pamięta o tym, że wycinaniem zajmował się sam Hans Christian Andersen. Te na scenie nawiązują do jego prac, a nawet wręcz powta­rzają niektóre charakterystyczne motywy. Na ich tle poruszają się proste lalki: kukiełki i jawajki. Główny bohater — Żołnierz (Bartosz Budny) oraz mieszkańcy miasteczka mają pro­ste, geometryczne formy walców, kul, kręgli. W Marszałku (Wojciech Słupiński) można dopatrzeć się kształtu buławy — to wyjątkowo trafny wybór, widać to zwłaszcza w scenie, w której prowadzi maszerujących strażników (Michał Burbo, Roman Holc, Tomasz Mazu­rek). Zdecydowanie odróżnia się od nich Księż­niczka (Beata Duda-Perzyna) — jest znacznie bardziej finezyjna, bardziej realistyczna — a tak­że baśniowe istoty. Trzy psy o wielkich oczach (Burbo, Holc, Grzegorz Feluś) to staroświec­kie blaszane roboty, przypominają trochę Bla­szanego Drwala z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Wiedźma (Aneta Harasimczuk) wygląda jak brzozowa miotła (swoją drogą — czy przed­szkolaki z Warszawy w ogóle identyfikują to jako miotłę?) i ma długi, opadający nos ze sprę­żyny, co bezpośrednio odnosi się do tekstu baśni (dolna warga czarownicy zwisa jej „aż na piersi”).

Z boku, przy oknie scenicznym siedzą mu­zycy grający na żywo kompozycje Grzegorza Turnaua, w tym sporo piosenek. Rolę narratora pełni aktorka-dziewczynka, która wprowadza widzów w świat baśni, przedstawia główne­go bohatera i kilkakrotnie wchodzi z nim w in­terakcję. Żadnych spektakularnych efektów, proste teatralne chwyty, jak choćby zmiana planu z bliższego na dalszy realizowana przy pomocy lalek różnej wielkości. Rozwiązanie banalne, ale robi wrażenie. Szkoda tylko, że nie zostało zastosowane konsekwentnie w ca­łym spektaklu.

Takie Krzesiwo mogło powstać zarówno dzisiaj, jak i pół wieku temu. Zresztą — tak właś­nie się stało. W roku 1955 adaptacją baśni An­dersena w reżyserii Jana Wilkowskiego i ze scenografią Adama Kiliana rozpoczął swoją działalność w nowej siedzibie przy placu De­filad Teatr Lalka (notabene we foyer teatru można obejrzeć wystawę lalek i ich projektów przygotowanych do tamtego przedstawienia). Ani zatem wybór sztuki na pierwszą premie­rę w nowym sezonie, ani jej sceniczna forma nie dziwią. Reżyser spektaklu i nowy dyrektor teatru Jarosław Kilian tym samym składa nie­jako hołd swojemu niedawno zmarłemu ojcu. Jest to na pewno ważny gest, być może nie tylko osobisty, lecz także programowy.

Z punktu widzenia dorosłego widza w spek­taklu Jarosława Kiliana nie ma niczego wyjątkowego. Aktorzy animują lalki zza parawa­nu, raczej nie nawiązują bezpośredniego kontaktu z publicznością. Kukiełki są prościutkie, tak samo jak scenografia, a prymat tekstu nad pozostałymi elementami przedstawienia jest niezaprzeczalny. A jednak — gdy na sce­nę zjeżdżają pierwsze wycinanki (scenografia Roberta Czajki), przez widownię przebiega szczere i niewymuszone: „Wow!”. To, co nam dorosłym wydaje się nudne i staroświeckie, dla gromady przedszkolaków jest naprawdę magiczne.

W tym jednak tkwi także pułapka — i w tę, niestety, już wpadli twórcy przedstawienia. Dzieci nie są naiwne, potrafią czytać teatral­ne znaki, rozumieją konwencję. Nie mają pro­blemu z tym, że ktoś wygląda jak kręgiel albo że do świata lalek nagle wtrąca się zwyczajna dziewczynka, taka sama jak one — ale zawołają: „Nieprawda!”, kiedy Żołnierz wmawia im, że blaszany pies „ma oczy jak filiżanki”; bo prze­cież nie ma, to widać. Przypomną też Żołnie­rzowi, że chyba zapodział gdzieś tornister, który miał na początku spektaklu i do którego po­dobno schował pieniądze zabrane podstępem trzem psom-strażnikom — i wytkną w ten spo­sób niedopatrzenie reżysera i autora lalek.

To w zasadzie drobiazgi, ale reakcje dzieci przypominają, jak bardzo wymagającą są publicznością. Szkoda tylko, że aktorzy wyraźnie nie są przygotowani na tego typu sytuacje. Wydawałoby się, że wszyscy dziś mają świa­domość, że dzieci nie należy poddawać prze­sadnie surowej dyscyplinie, że z hamowania ich naturalnej ekspresji nie wynika nic dobre­go — a jednak to wciąż wiedza tajemna. Zamiast udawać, że nie słyszy się komentarzy z wi­downi, można by przecież podjąć z nimi grę; co, swoją drogą, może wpłynęłoby też choć trochę na towarzyszących zorganizowanym grupom przedszkolnych opiekunów, których syknięcia i upomnienia powtarzały się przez cały spektakl, po każdej żywszej reakcji dzie­ci — od początkowego zachwytu, przez wypy­tywanie o żołnierski tornister, po wszystkie głośniejsze wybuchy śmiechu — i nie ucichły nawet podczas przerwy (nieśmiertelne: „Nie biegaj!” i „Siedź spokojnie!”).

Szczególnie absurdalna była sytuacja w dru­giej części przedstawienia, której, o dziwo, nie przewidział reżyser, choć jest przecież oczy­wista — podczas marszowej piosenki straży królewskiej dzieci natychmiast i spontanicznie włączyły się do niej, klaszcząc i tupiąc do rytmu. Aktorzy nie umieli zapanować nad pu­blicznością, dać sygnału w rodzaju: „Fajnie, że klaszczecie, ale teraz musimy przestać, bo historia toczy się dalej”, wychowawczynie uci­szały swoich podopiecznych głośniej niż zwy­kle, a jakby tego było mało, włączyła się jesz­cze obsługa widowni, zmartwiona głównie tym, że tupanie przedszkolaków może uszko­dzić parkiet… A przecież można to było prze­widzieć, przygotować aktorów, opracować z ni­mi scenariusz działania. I wykorzystać dzie­cięcą energię na korzyść spektaklu.

Próba nawiązania bezpośredniego kontak­tu między sceną a widownią na szczęście jed­nak nastąpiła, chociaż dopiero w finale. To, że aktorzy wyszli do ukłonów zza parawanu, z lal­kami w rękach — nie jest niczym odkrywczym, ale zawsze robi na dzieciach duże wrażenie Skonfrontowanie żywego, prawdziwego czło­wieka z lalką, którą animował przez półtorej godziny, dostrzeżenie między nimi fizycznych różnic — a czasem podobieństwa — daje szansę na wgląd w teatr od kuchni, budzi ciekawość tego, jak to właściwie zostało zrobione. Pod­czas finałowej piosenki i oklasków wytworzyła się energia, której zabrakło w scenie marszu.

O ile tradycyjna, prosta forma nie budzi za­strzeżeń i wątpliwości, o tyle kwestia wyko­rzystanej w spektaklu adaptacji już tak. Kilian wykorzystał tę samą opracowaną przez Han­nę Januszewską sceniczną wersję Krzesiwa, którą posłużył się w 1955 roku Wilkowski. Oryginalne baśnie — abstrahując od ich interpre­tacji, podpowiadanych przez modne dyskur­sy — nie starzeją się. Z adaptacjami sprawa ma się jednak inaczej. Na palcach jednej ręki można policzyć sceniczne wersje utworów literackich, które są ponadczasowe i zapisały się na stałe w historii tak teatru, jak i literatu­ry. Takie przeróbki zawsze są przygotowywa­ne w konkretnym momencie historycznym, z myślą o widowni posiadającej określony gust, przyzwyczajenia i oczekiwania, czytającej wspól­ny kod kulturowy, a także o scenie oferują­cej takie, a nie inne możliwości — niezależnie od rangi ich autora. Krzesiwo Januszewskiej jest pełne uroczych piosenek — także dzięki swojej staroświeckości, ale ten rodzaj uroku jest czytelny tylko dla dorosłych, którzy umieją spojrzeć na niego z dystansu. Może więc wię­cej sensu miałoby przygotowanie dla spektaklu realizowanego w 2016 roku nowej adaptacji? Nie płasko i prymitywnie uwspółcześnionej — ale czerpiącej z kontekstu kultury dziecię­cej innej niż sześćdziesiąt lat temu.

W dzisiejszym teatrze dla najmłodszych wy­raźnie widać odchodzenie od klasycznej for­my na rzecz eksperymentu, otwarcia na dziec­ko, zastosowania w możliwie najszerszym za­kresie zdobyczy współczesnej pedagogiki. Tak zwane spektakle tradycyjne są zazwyczaj kry­tykowane jako nieciekawe i rozmijające się z potrzebami i percepcją dzieci urodzonych w XXI wieku. Trzeba do tego dodać kwestię nowych technologii — i tego, że większość twór­ców (ale rodziców i wychowawców też) wycho­dzi z założenia, że zwykła, prosta lalka nie jest w stanie przykuć uwagi dziecka przyzwy­czajonego do gier komputerowych i filmów 3D, korzystającego ze smartfona i tabletu spraw­niej, niż robią to jego rodzice. Czy słusznie? Przykład Krzesiwa pokazuje, że jednak nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji