Artykuły

Razem przeciwko Wojnie

Żyjemy w niespokojnych czasach. Lęk o jutro wylewa się zewsząd, nie da się odizolować od niego dzieci. Z pomocą przychodzi teatr —ostatnio kielecki spektakl Wojna, która zmieniła Rondo Judyty Bertowskiej.

Są takie tematy, na które szczególnie trudno rozmawiać z najmłodszymi. I wbrew pozorom wcale nie chodzi o nieśmiertelne: „Skąd się biorą dzieci?”. W tym przypadku może być niezręcznie, możemy z trudem znajdować słowa, czuć się zakłopotani. Niesłusznie i niepotrzebnie zresztą. Ale jakoś sobie z tym radzimy. Są jednak kwestie, z którymi my dorośli sami mamy problem; o których wolimy nie myśleć, nie rozmawiać ze sobą; w obliczu których czujemy się zagubieni i zalęknieni. Często sami ich dostatecznie nie przemyśleliśmy, w jaki więc sposób moglibyśmy wytłumaczyć je dzieciom?

Jakie to tematy? Śmierć. Kalectwo. Terroryzm. Wojna. Trudno jest odpowiedzieć sobie na pytanie: „Czy ja kiedyś umrę?”. Ale: „A co jeśli przyjdzie wojna?” wywołuje niepokój niewiele mniejszy. Może wręcz większy? A przecież cięż­ko się dziwić, że te pytania padają. Żyjemy w niespokojnych czasach. Lęk o jutro wylewa się właściwie zewsząd — z prasy, telewizji, radia, portali internetowych, mediów społecznościowych. Nie da się odizolować od niego dzieci.

Na szczęście z pomocą — i nam, i dzieciom — przychodzi literatura i teatr, który tę litera­turę adaptuje i który może uczynić z niej bar­dzo mocno oddziałujący bodziec, z jednej strony skłaniający do przemyśleń, a z drugiej starający się uśmierzyć irracjonalny niepo­kój, pomagający w oswojeniu trudnego tematu. Oczywiście jest to dość utopijna wizja — ma­jących taką siłę spektakli dla dzieci nie powstaje w Polsce wiele. Ale powstają. Na przykład w Teatrze Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach, gdzie grupa młodych twórców sięgnęła po książkę Romany Romanyszyn i Andrija Łesiwa Wojna, która zmieniła Rondo.

Po wysłuchanym we foyer wstępie publicz­ność wchodzi na małą scenę, która jednak zu­pełnie na scenę nie wygląda. Przypomina ra­czej pokój zabaw czy przedszkolną salę, z wyty­czonymi na podłodze ulicami i ścianami po­malowanymi farbą tablicową; gdzieniegdzie ustawiono duże sztuczne kwiaty o fantazyjnych kształtach, jakby połączenie lamp i podwod­nych roślin (scenografia Aleksandry Żuraw­skiej). Każdy z widzów — zarówno dziecko, jak i dorosły — dostaje kawałek kredy, by narysować na ścianie to, jak wyobraża sobie swoje wy­marzone miasto. Trójka aktorów (Magdalena Daniel, Dawid Malec, Zdzisław Reczyński) krąży pomiędzy dziećmi, zagaduje je, zadaje pytania dotyczące rysunków, czasem coś pod­powiada. Od samego początku aktorzy sta­rają się nawiązać z nimi bezpośredni kontakt i zbudować poczucie wspólnoty, kluczowe dla zrealizowania reżyserskiego pomysłu Judyty Berłowskiej. Bardzo szybko okazuje się bo­wiem, że to my wszyscy, cała zgromadzona w sali publiczność, jesteśmy mieszkańcami Ron­da — małego, szczęśliwego miasteczka, którego dumą jest oranżeria i mieszkające w niej śpie­wające kwiaty. Dowiadujemy się więcej o bo­haterach — Gwiazdce, Danku i Fabianie, i o lokal­nej radiostacji — Radiu Szczęście. Uczymy się także hymnu Ronda i śpiewamy go razem z ak­torami (muzyka Dawida Suleja Rudnickiego).

Nic więc dziwnego, że kiedy ta spokojna, siel­ska atmosfera zostaje gwałtownie zakłócona — gaśnie światło, a nieprzyjemne, metaliczne odgłosy zastępują radosną muzykę — wywo­łuje to autentyczny niepokój. Nie potrzeba żadnych dodatkowych wyjaśnień. I bez tego wiemy, że coś się jmieniło. Do miasteczka wkroczyła jakaś zewnętrzna siła, która zmie­niła wszystko i wszystkich —Wojna.

Wojna w kieleckim przedstawieniu funk­cjonuje na dwa sposoby. Z jednej strony mówi się o niej jak o osobie: to ona p r z y s z ł a, to z nią należy porozmawiać, to wreszcie ją trzeba koniecznie z Ronda wygonić. Z drugiej jednak strony nie pojawia się na sce­nie, bohaterowie wprost mówią o tym, że nie ma serca, ale okazuje się, że nie ma też twa­rzy, oczu czy ust. Jest bezkształtną masą, roz­przestrzeniającą się ciemnością, czymś abstrak­cyjnym, czego nie daje się zrozumieć i nazwać przy użyciu kategorii, którymi posługujemy się na co dzień. Takie postawienie sprawy to oczywisty ukłon w stronę dziecięcej widow­ni, posłużenie się jej frazeologią i odwołanie do jej wyobraźni. A jednocześnie takie upersonifikowanie wojny paradoksalnie ją odczłowiecza. Reżyserka nie pokazuje poszczegól­nych jednostek uczestniczących w konflikcie, nie mówi o pojedynczych żołnierzach ob­sługujących czołgi, które pojawiają się na wy­świetlanych na ścianie animowanych projek­cjach (które przygotował Amadeusz Nosal, będący również autorem adaptacji). Można by z tym dyskutować, ale dla mnie to rozwiąza­nie jak najbardziej właściwe. Wojna widziana oczami zwykłych ludzi, do których życia nagle i brutalnie wtargnęła, chyba zawsze jest po­strzegana właśnie tak — jako żywioł.

O tym, co się zmieniło w miasteczku, opo­wiadają przestraszeni bohaterowie. Ponieważ nie ma słońca, nie da się już odróżnić dnia od nocy ani dziś od wczoraj i jutra. Domy miesz­kańców Ronda, dotąd zadbane i czyste, na­ruszane pociskami, coraz bardziej niszczeją. Przez pęknięcia w płytach chodnikowych, dziury w ścianach, i w ogóle — gdzie tylko się da, wyrastają czarne, kłujące chwasty. Zamiast Radia Szczęście nadaje Radio Nienawiść. Szklane ściany oranżerii zostały rozbite, a kwia­ty przestały śpiewać i zwiędły. Kolejni miesz­kańcy Ronda giną, a ci, którym udało się prze­żyć, siedzą w ukryciu, sparaliżowani strachem. Pojawia się pomysł, żeby spróbować pokonać Wojnę jej własną bronią, żeby rzucać w nią kamieniami i gwoźdźmi (podchwytuje go zresztą jedno z dzieci siedzących na widowni). Boha­terowie szybko jednak dostrzegają, że nie ma to sensu i tłumaczą dzieciom: przecież gdybyśmy tak postąpili, stalibyśmy się tacy sami jak ona. To my stalibyśmy się Wojną.

Okazuje się jednak, że jest rozwiązanie. Kie­dy zwiędłe kwiaty dostają choć odrobinę światła, zaczynają powoli odżywać i cicho śpiewać, co wyraźnie budzi w Wojnie niepokój. Potrzeba tylko więcej światła, a do tego konieczna jest współpraca i zaangażowanie całej publiczno­ści. Podążamy więc za wskazówkami aktorów: ustawiamy się w kręgu, łapiemy za ręce — i na­wet nie zauważamy, kiedy już w pełni uczest­niczymy w akcji spektaklu, zarówno dzieci, jak i dorośli. Kiedy wreszcie nagle zapala się światło, wszyscy mamy wrażenie, że to napraw­dę nasza zasługa; że impulsy, które przekazy­waliśmy sobie, ściskając swoje dłonie, jakoś w tej małej sali teatralnej się zmaterializowały.

Opowiedziana w książeczce Romanyszyn i Łesiwa historia jest bardzo prosta. Przeniesiona na scenę jeden do jednego z pewnością nie miałaby zbyt dużej siły oddziaływania, mogła­by wręcz okazać się płaska i płytka. Jednak dzię­ki pracy, jaką wykonali reżyserka i dramaturg, udało się wykreować przestrzeń wspólnego doświadczenia. Powstała forma oscylująca między spektaklem a warsztatem, dająca uczest­niczącym w nim dzieciom (i dorosłym!) spo­ro miejsca na samodzielne działania, ale jednak trzymająca je w ryzach narzuconego tematu i opowiadanej historii. Twórcy, mimo młode­go wieku, świetnie wyczuli i zrozumieli wyma­gania stawiane przez dziecięcą publiczność. Nie przeciągali żadnych sytuacji, nadali całości dyna­mikę i tempo, dzięki któremu widzowie nie mieli szansy się rozkojarzyć, znudzić czy zniechęcić. Owszem, na przedstawieniu, w którym uczestni­czyłam, zdarzyło się parę momentów nieco słab­nącego napięcia, ale wszystkie one pojawiały się przy okazji scen z animowaną przez aktorów na zmianę lalką — spikerem Radia Szczęście. Był to zdecydowanie najsłabszy element spek­taklu, przede wszystkim dlatego, że nie dało się zauważyć choćby śladu spójnego pomysłu na tę postać. Każdy z aktorów animował lalkę inaczej, wyraźnie pod siebie. Szkoda, bo dodany przez Berłowską i Nosala wątek radiowy, nie­obecny w książkowym pierwowzorze, napraw­dę miał spory potencjał.

Zaledwie czterdziestopięciominutowa Woj­na, która zmieniła Rondo zawiera w sobie więcej ważnych treści piż niejeden kilkugodzinny teatralny traktat. W dodatku podaje je w spo­sób, który dociera zarówno do dzieci, jak i do dorosłych, i u jednych, i u drugich wywołując autentyczne zaangażowanie w podejmowane działania, co nie zdarza się często. Niepokój opanowujący teatralną salę wraz z przygasze­niem świateł i zmianą tła dźwiękowego rów­nież udziela się nie tylko dzieciom. Co więcej — myślę, że podczas gdy .dzieci pod koniec spek­taklu przede wszystkim cieszą się z osiągnię­tego przed chwilą wspólnie zwycięstwa, nam dorosłym ściska się gardło, kiedy słuchamy opowieści o tym, co działo się w Rondzie da­lej. Bo Wojna, owszem, odeszła, ale na zawsze pozostawiła w miasteczku ślady swojej obec­ności. Ci, którzy zginęli, już nie wrócili, a na placach i skwerach wyrosło mnóstwo czerwo­nych maków. Dla nas — to czytelny symbol pa­mięci o poległych. Dla dzieci — mają one szan­sę się takim symbolem stać, mimo że, co cie­kawe, nie pojawiają się realnie w planie spek­taklu, tylko się o nich opowiada. Ale może to lepiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji