Artykuły

Komu służy teatr?

Wystąpienia zagranicznych gości zjazdu, wielojęzyczne pieśni protestu i obrazy wideo ze świata odsłaniają prawdziwy wymiar pierwszej „Solidarności" — jej globalny, otwarty charakter.

W bydgoskim Teatrze Polskim nadszedł czas finisaży. Dwadzieścia dwie premiery w trzy sezony, spotkania, dyskusje, wykłady performatywne, podejmowana w przedstawieniach tematyka demokracji, postkolonializmu, prze­mocy, rewolucji, mniejszości, wykluczenia, strategii oporu — a więc stworzenie przez duet dyrektorski Paweł Wodziński/Bartosz Frąckowiak autorskiego teatru krytycznego — nie przekonały władz Bydgoszczy do przedłużenia umowy. Potem wydarzył się przegrany konkurs. Bydgoski Teatr Polski okazał się ko­lejnym w Polsce dowodem na prawdziwość tezy, że władza ma legitymację, a artyści rację. Nie ma bowiem wątpliwości co do demokra­tycznego mandatu władzy, można mieć jednak sporo uwag do merytorycznych uzasadnień, które miałyby przemawiać za zmianą kierownictwa teatru.

Na sytuację, w której się znalazł, Wodziński zareagował zgodnie z logiką teatru zaangażowanego, który współtworzył w Bydgoszczy przez ostatnie lata, zaczynając jeszcze jako reżyser i scenograf za kadencji Pawła Łysaka. Przygo­tował premierę spektaklu Solidarność. Rekon­strukcja, materiałem przedstawienia czyniąc stenogramy wystąpień i dyskusji podczas I Zjaz­du NSZZ „Solidarność”, jesienią 1981 roku. Sięgnął do gorącego czasu, kiedy w Polsce wybuchła demokracja, w pełnym sensie tego słowa deliberatywna. Kiedy wszyscy mogli wypowiedzieć się we własnej sprawie.

Wchodząc na scenę Teatru Polskiego, gdzie będzie toczyła się akcja spektaklu — na typową salę kongresową ze stołem prezydialnym na podwyższeniu, widownią ustawioną w prosto­kątne sektory, z ekranami rozwieszonymi na ścianach, mikrofonami rozstawionymi w kilku miejscach oraz z jednym niestandardowym dodatkiem w postaci zespołu rockowego z tyłu po prawej stronie — przypomniałem sobie wy­wiad udzielony przez Karola Modzelewskiego „Polityce” w ubiegłym roku. Zwłaszcza jego słowa: „[…] prawda jest taka, że stan wojenny zabił Solidarność. Przetrwał tylko mit. Pamięć o tym, że przez kilkanaście miesięcy byliśmy naprawdę wolni”, „Stan wojenny zabił Soli­darność, a transformacja zabiła mit Solidarno­ści”. Wodziński w zręczny sposób sięga po historyczny mit, łącząc zdarzenie, jakim był I Zjazd NSZZ „Solidarność”, z kwestią obecne­go kryzysu władzy i demokracji w Polsce, ujawniającego się szczególnie w kontrowersyj­nych decyzjach o obsadzie dyrektorów w kil­ku ważnych teatrach. Z jednej strony z zacho­waniem zjazdowej wielogodzinnej gadaniny, patosu przemówień, międzynarodowego wie­logłosu, z drugiej — z użyciem chwytów dystan­sujących w postaci nadekspresywnego odczy­tywania wystąpienia włoskiego gościa (kon­certowe wykonanie Małgorzaty Trofimiuk) czy prześmiesznego występu Jana Sobolew­skiego jako przedstawiciela związków zawodo­wych z Wielkiej Brytanii (wideo w stylu Monty Pythona).

Prawdziwym jednak czynnikiem dystansu­jącym staje się w tym spektaklu muzyka grana na żywo oraz pokazywane na wideo przebitki ze współczesnych protestów antyrządowych w Brazylii, Włoszech itd. Co jakiś czas roz­brzmiewają pieśni nawołujące do solidarności robotników czy zakładania związków zawo­dowych. Tworzą gorącą atmosferę wiecu, kreują temperaturę dyskusji i audiosferę protestu. Zdjęcia z ulicznych demonstracji w Brazylii ilustrowane są piękną wersją Murów Lluisa Llacha śpiewaną (po katalońsku czy portugalsku?) przez bydgoskich aktorów podzielonych na głosy (pod batutą Karola Nepelskiego). Innym razem zespół rockowy ogłusza widzów son­giem Billy'ego Bragga Which Side Are You On?, wzywającym do walki o wolne związki zawo­dowe w USA i Wielkiej Brytanii. Trzecia pio­senka to zaskakująca anglojęzyczna wersja Boże mój Macieja Pietrzyka z czasów karnawa­łu „Solidarności”. Historyczny zjazd staje przed dylematem: porozumienie z władzą albo strajk („cruel strike” z pieśni Pietrzyka). Byd­goski zespół, złożony ze „starych” (jeszcze z zes­połu Łysaka) i młodych (czasem naprawdę młodych, jak Magdalena Celmer), pokazuje tu pełną skalę możliwości. Aktorzy świetnie wypełniają swoje zadania aktorskie, muzyczne i techniczne (filmowanie kolegów w rolach de­legatów na zjazd).

Przywołując wystąpienia zagranicznych go­ści zjazdu, wielojęzyczne pieśni protestu i ob­razy wideo ze świata, Rodziński odsłania praw­dziwy wymiar pierwszej „Solidarności” — jej glo­balny, otwarty charakter. Dobitnie pokazuje, jak bardzo skurczyła się współczesna „Soli­darność” - do rozmiarów własnego podwórka i pilnowania swojego nosa. Druga sprawa to żywioł demokracji deliberatywnej, utkanej ze sporów, emocji, wykuwającej się w wielogodzin­nych debatach. Widzimy na ekranie, jak uchwa­ły zjazdu wyłaniają się z wielu wersji zapisu, skreśleń, poprawek i powrotów do pierwotne­go brzmienia zdań. To nie dzisiejszy sejm me­chanicznego przegłosowywania przeciwników, tylko dopuszczający do głosu zjazd obywateli, dyskutujący nad kluczową sprawą samorząd­nej Polski, która miałaby się opierać na radach pracowniczych wybierających — bez udziału władzy — swoich dyrektorów.

Ten upiększony obraz demokracji bezpośredniej oddala się od rzeczywistości historycznej w dwóch aspektach: brakuje odkrycia roli agentów SB wmieszanych w tłum delegatów po to, aby bruździć, oraz świadomości momentu dziejowego. Zjazd licytuje bowiem o wiele za wy­soko. Domagając się prawa do wyboru dyrek­torów, narusza monopol władzy. W arcyciekawej książce Modzelewski — Werblan. Polska Lu­dowa dwaj historycy i uczestnicy tamtych wy­darzeń pokazują całą komplikację sytuacji. Najciekawsze jest jednak, że Karol Modzelewski dystansuje się od rewolucyjnego postulatu ode­brania władzy wpływu na obsadę stanowisk kierowniczych. Uważa dzisiaj ów postulat za błąd, gdyż na to wyzwanie „Solidarności” władza musiała odpowiedzieć ostro (wkrótce, jak wiadomo, wprowadziła stan wojenny).

Wodziński nie sięga po argumenty tego rodzaju. W drugiej części spektaklu Solidarność. Rekonstrukcja, męczącej zwłaszcza dla widzów niezupełnie zorientowanych w najnowszej historii Polski, wchodzi w niuanse debaty nad zapi­sami ustawowymi. Okazuje się, że czegoś innego chce Lud (wojowniczo nastawiony do władz PRL), czego innego pragmatycznie zoriento­wane Prezydium (czyli Krajowa Komisja Po­rozumiewawcza skupiająca przywódców związ­ku), a jeszcze czego innego Władza (najlepiej, żeby Lud i Prezydium siedzieli znów cicho). W finale następuje zderzenie rzeczywistości historycznej i współczesnej. Piękna rekonstruk­cja posiedzenia KKP, czyli Prezydium usadzo­nego za stołem niczym do Ostatniej Wieczerzy — z Lechem Wałęsą (Konrad Wosik) samotnym na jednym jego krańcu i resztą po drugiej stro­nie, z Jackiem Kuroniem (Piotr Wawer) i mil­czącym konkurentem Wałęsy Janem Rulewskim (Paweł L. Gilewski). Oczywiście nikt tu nie jest podobny do swojego pierwowzoru, sytuacja jest umowna. Ale ta efektowna scena pokazu­je, jak ideały wtłaczane są w ciasne formy do­raźnej, kunktatorskiej polityki. Zjazd, czyli Lud wydał z siebie pomruk lwa, Prezydium kom­binuje, jak zmieścić się między ideą a rzeczy­wistością, nad którą kontrolę sprawuje partia, czyli Władza. Mamy jeszcze potem rozpisaną na głosy przemowę Wałęsy — aktorzy rozsiani wokół widowni po kawałku wypowiadają jego słowa, parodiując mazowiecką polszczyznę. Niesterowalny przywódca rebelii zmierza so­bie tylko znaną drogą do celu.

Reżysera nie interesują polityczne konsek­wencje uchwał zjazdu, lecz na wskroś współ­czesna możliwość wcielenia w życie postula­tów z 1981 roku. Jak pisze Igor Stokfiszewski w programie spektaklu: „Czy możliwa jest instytucja kultury, której materialne podstawy przybierają kształt zbliżony do spółdzielczo­ści, podstawy organizacyjne do kolektywnej wytwórczości, zaś zarządcze do demokracji bezpośredniej?”. Dlatego też w finale przedsta­wienia pojawiają się na ekranie fragmenty roz­mowy aktorów z reżyserem dotyczącej powo­łania do istnienia własnego kolektywu twór­czego, zasad jego finansowania i podejmowa­nia decyzji.

Naprawdę bez złośliwości chciałbym zwrócić uwagę na paradoks zestawienia debaty KKP z udziałem przywódców „Solidarności” — w więk­szości o robotniczych korzeniach — z debatą artystów, do której nie został dopuszczony nikt z pracowników administracyjnych czy technicznych Teatru Polskiego. To nie jest dobry dowód nawiązania do mitu pierwszej „Soli­darności”. Wygląda to raczej na spotkanie grupy zakładającej własny teatr alternatywny. Wbrew władzy, a raczej mimo władzy. Ale to nie jest w pełnym sensie tego słowa demokra­cja deliberatywna, tylko elitarny, lewicowy projekt. Przypomina mi się chór Volksbühne złożony z pracowników technicznych i admi­nistracyjnych, „robiących rewolucję” w spek­taklu Franka Castorfa Maßnahme/Mauser. Ma rację zabierający głos w rozmowie artystów Maciej Pesta, że teatr nigdy nie wywołał re­wolucji. Prawdziwą rewolucję przeciw Władzy może przeprowadzić tylko Lud. Nie zmienia to faktu, że scena może służyć jako przestrzeń dyskusji o ideach. A tę akurat funkcję Teatr Pol­ski w Bydgoszczy za dyrekcji Wodzińskiego i Frąckowiaka wypełniał całkiem dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji