Artykuły

My tacy nie jesteśmy

Agata Duda-Gracz przeżywa dobrą passę Jej teatralny świat jest coraz częściej i coraz szerzej obecny na polskich scenach — tym razem zainfekował Teatr Nowy w Poznaniu.

„Infekowanie” to odpowiednie słowo, żeby opisać to, co Duda-Gracz robi z odwiedzanymi przez siebie teatrami, zarówno jeśli chodzi o jej metodę pracy, jak i wykorzystanie przestrzeni. Reżyserka przez lata związana była zwłaszcza ze scenami w Krakowie i Łodzi, z którymi i — w du­żej mierze przez zmiany personalne — w ostat­nim czasie musiała się rozstać. Były to rozstania o tyle trudne, że tak w Słowackim, jak i Jaraczu miała de facto swoje stałe zespoły aktorskie, grupę ludzi, z którymi pracowała zawsze, a którzy chętnie wędrowali za nią także na gościnne występy w innych miastach, byli stałą składową jej autorskiego teatru. Od kilku lat te więzi siłą rzeczy zaczęły się roz­luźniać i trudno dziś powiedzieć, czy to Du­da-Gracz wyszła poza swoją strefę komfortu pracy z zaufaną ekipą, czy raczej rozwój jej reżyserskiego rzemiosła tę strefę komfortu po­szerzył tak dalece, że każdy zespół, z którym pracuje, idzie za nią z pełnym poświęceniem. Dość zauważyć, że poznańskim spektaklem Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk żyje cały teatr, od balkonów, przez szatnię, po bufet; od akto­rów, przez widzów, po obsługę techniczną.

Tytułowe wesele trwa bowiem w najlepsze już w czasie, kiedy publiczność powoli zbiera się pod teatrem. We foyer widzów chwytają w jowialne uściski bezzębni wujkowie, ewi­dentnie będący już pod wpływem, i kurtua­zyjnie wypytując o stopień pokrewieństwa, tudzież przedstawiając pozostałym weselnikom, kierują do szatni, w której płaszcze od­bierają młodzieńcy w strojach przywodzących na myśl raczej wątpliwą elegancję wodzire­jów niż obsługę teatru. Stoły zastawione są kamieniakami ze smalcem, kuszą grube paj­dy chleba, sącząca się w tle muzyka, reinterpretująca melodyjne disco polo, w upiorny spo­sób odpowiada kiczowatym kwietnym deko­racjom, zdobiącym także pomieszczenia bu­fetu z kartą przepisaną na menu weselne. Na widowni między rzędami również stoją stoły, na nich wódka i oranżada. Ktoś płacze, roz­mazał mu się makijaż, ktoś się na kogoś wy­dziera, ktoś zdejmuje buty, bo zrobiły mu się odciski od ciasnych szpilek — weselisko pełną gębą, nic dziwnego, że skończy się zbrodnią. Będą przedtem i tańce w łańcuszku koryta­rzami technicznymi, i sałatka jarzynowa; re­żyserka korzysta tu z wszelkiego rodzaju klisz, związanych zarówno z samym stereotypem wiejskiego wesela, jak i jego kulturowymi ko­notacjami: trudno nie mieć podczas przebiegu przedstawienia filmowych skojarzeń ze Smarzowskim czy Wroną, bo i dla chwytów jak z horroru znajdzie się tu miejsce. Tymczasem jednak spektakl jeszcze się nic zaczął, a może właśnie trwa nieprzerwanie; nawet w jedynej przerwie, a Będzie pani zadowolona… wymaga ponad czterogodzinnej, nieustannie intensyw­nej obecności, na papierosa wychodzą przed teatr nie wymęczeni aktorzy, ale ich ledwo żywe od przepicia i emocji postaci. Łatwo wpaść w ten biesiadny wir — któż takiego wesela nigdy nie przeżył? — i dręczy tylko milcząca obecność siedzącej na podwyższeniu w kącie dziewczy­ny krzywiącej twarz i łyskającej bielmem na oczach. Widząca, zwana Czarcią Pizdą, jest tu faktycznym prowodyrem zdarzeń, teraźniej­szych, przeszłych i przyszłych.

To nie jedyny zwracający uwagę przydo­mek w poznańskiej plejadzie napisanych przez Dudę-Gracz postaci. Jest w tym jakaś dziecięca, bezinteresowna brutalność, potrzeba poniżenia, zbudowania własnej pozycji kosztem towarzy­szy. Jęczała, Kuśka, Szczoch, Zjeb, Ścierwa, Pierdzimorda — oto prawdziwe, bo wyrastające z ich prawdziwych historii, imiona, jakimi zwracają się do siebie bohaterowie. Pan Niecik nie mógłby być nikim innym niż Kupą, odkąd zmuszony został na oczach przyjaciół do zjedzenia własnego stolca — nic w tym dziw­nego. A nawet jeśli sama sytuacja, z której wyni­ka jego przezwisko, jest może niecodzienna, przecież miała swoje przyczyny. „My tacy nie jesteśmy” — to tłumaczenie wraca uporczywie w opowieściach kolejnych weselników — zawsze znajdą się przyczyny zła, tkwiące gdzieś poza nimi. To o nie pyta znów w poznańskiej re­alizacji reżyserka. Bo nie sposób nie darzyć tych biednych, pokracznych postaci sympa­tią; każda z nich jest u podstaw dobra. Każda ma podstawy dla swojej złośliwości, nienawi­ści, rezygnacji, źle skrywanych kompleksów, żądzy władzy, każda ma też w strukturze przedstawienia miejsce na solówkę — czy będzie to monolog, czy nagłe wejście w cudzą rozmo­wę — w ramach której ujawnia własną prawdę, zagubioną gdzieś za bolesnym przydomkiem. Najbardziej poruszające sceny to te, w których na pierwszy plan wychodzi naiwność boha­terów, ich stracony idealizm, prostolinijność. Jednostkowe dobro, na które nie ma miejsca w społeczności całej wioski. Pozostaje pytanie o winę — i pozostaje bez odpowiedzi. Nie moż­na pogodzić się ze złem, które wyrządzili so­bie mieszkańcy Kamyka, trudno go też nie ro­zumieć, znając ich uwarunkowania. Zdaje się więc, że to wypracowane przez człowieka systemy moralne są ułomne wobec ludzkiej, we­wnętrznie sprzecznej, pokrętnej moralności. Wszyscy bohaterowie mają problemy z moto­ryką, utykają, powłóczą nogami — wobec stale powracającej ludowej zabobonności można się spodziewać, że każdy z nich ma przynaj­mniej jedno diable kopyto zamiast stopy.

Duda-Gracz oparła swoją opowieść na au­tentycznym doniesieniu prasowym o „krwa­wym weselu”, podczas którego kilkoro biesiad­ników padło trupem, a prawdopodobną przy­czyną zbrodni była kradzież kiełbasy. Praw­dopodobną, bo przy całym absurdzie tej his­torii rzeczywistych motywów nigdy na dro­dze proceduralnej nie odkryto. Swoim zwy­czajem reżyserka spotęgowała zarówno liczbę ofiar, jak i wielość prowadzących do nieszczę­ścia dróg. Spośród dziewiętnastu postaci każda ma znaczącą dla zrozumienia niefortunnego splotu zdarzeń rolę. Każda jest też bez pudła poprowadzona aktorsko, stąd niektóre wejścia nagradzane są brawami jak monolog Szymo­na Mysłakowskiego jako Pana Ciutka zwane­go Pierdzimordą lub kwitowane oniemiałą ciszą, jak nagły wybuch Gabrieli Frycz, Pani Dziuchy zwanej Jęczałą. Spektakl jest rytmizowany regularnymi zmianami planów cza­sowych: bazowy plan teraźniejszy — wesele — poprzecinany jest przywoływanymi przez Wi­dzącą retrospekcjami, sięgającymi nawet po­kolenie wstecz, oraz scenami wizyjnymi z od­bywającego się już po dokonaniu wszystkich zbrodni procesu, w którym Pan Idzik zwra­ca się do widzów jak do przysięgłych na sali sądowej. Tylko w ten sposób możliwe było do­pięcie dramaturgii tej skomplikowanej opo­wieści — z każdą zmianą motywacje tragicz­nych bohaterów stają się bardziej zrozumiałe, a zrozumienie dla nich jest w gruncie rzeczy przerażające. Taki rytm jest co prawda mecha­niczny, ale przy fenomenalnie poprowadzo­nym montażu scen i płynnej reżyserii światła stanowi wartość dodaną, wprowadzając transowy, męczący charakter odbioru.

Mamy w poznańskim przedstawieniu wszyst­ko, do czego Duda-Gracz przyzwyczaiła w swo­im teatrze: począwszy od opublikowanych w pro­gramie listów do postaci, od których zaczyna zawsze pracę z aktorem, przez ekspansywną, kampową warstwę wizualną, autorski tekst o misternie poprowadzonej dramaturgii, audiosferę rozpiętą między popkulturowymi zapożyczeniami a ludową mistyką, którą przed kilkoma laty wprowadziła do jej teatralnej rzeczywistości Maja Kleszcz, bezpośrednie angażowanie widza, po wypracowaną, rzad­ko spotykaną na scenach instytucjonalnych zespołowość. Przy tym wszystkim Będzie pani zadowolona… nie jest jej najlepszym spekta­klem spośród znanych mi realizacji, być mo­że też nie spośród ostatnich, o których było głośno. Poznańskie przedstawienie jest swego rodzaju wypisem z motywów i zabiegów, któ­re przewijały się w jej twórczości przez lata — choć oczywiście nie można zaprzeczyć, że rzemieślniczo jest to wypis niebywale spraw­ny. Zmuszanie widowni do współodpowiedzial­ności w decydowaniu o winie bohaterów to wrocławski Ja, Piotr Riviere…, ujawnienie zbro­dni przez nagły powrót bohatera do świadomości to jedna z mocniejszych scen krakow­skiego Galgenbergu, podobnych autocytatów można wymienić jeszcze kilka — nie mówiąc oczywiście o stale obecnym u niej mikrokosmosie filozoficzno-etycznych wątpliwości i py­tań o kondycję człowieka.

Od jakiegoś czasu krytycy coraz mocniej doceniają jej reżyserską sprawność — nieza­leżnie od tego, czy godzą się na proponowa­ną przez nią wizję świata. Świadczą o tym zresztą dobitnie sypiące się ostatnio nagrody i nominacje, by wspomnieć tylko festiwal R@Port czy Paszporty „Polityki”. W pewnym sensie Duda-Gracz wygrała swoją walkę: warto pamiętać, żc przez lata w wielu publicz­nych wystąpieniach sprzeciwiała się este­tyce współczesnego polskiego teatru, jego częstej szkicowości, doraźności, papierowości postaci, pośpieszności pracy z aktorem; często też ponosiła konsekwencje tych wy­powiedzi. Na kontrze do tej formuły stawia­ła zaś po prostu dobre rzemiosło, traktując je jako podstawowy obowiązek reżysera. Dziś, wystawiając swoje spektakle na coraz większej liczbie scen, przypomina o tym własną prak­tyką; udowadnia niejako, że dobre rzem iosło nie musi być domeną starych mistrzów, że można robić nowoczesny, żywy i porywający teatr rzetelnie. Niezależnie więc od tego, czy wobec całego jej bogatego dorobku kolejne spektakle będą szczególnie się wyróżniać, warto kibicować jej rozwojowi. Wciąż jeszcze jest w polskim teatrze do odrobienia lekcja, po której wypada zapytać samych siebie, czy aby na pewno „my tacy nie jesteśmy”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji