Goplana, czyli konserwatywny zwrot w Teatrze Wielkim
W ostatnich latach Teatr Wielki w Warszawie wypełniał swoją misję sceny narodowej, realizując Projekt P, w ramach którego nie tylko wspierał powstawanie nowych dzieł, ale łączył kompozytorów z reżyserami teatralnymi, umożliwiając im debiut w operze. Jeśli pojawiało się jakieś dzieło z żelaznego polskiego repertuaru, starano się zapewnić jego nieoczywiste odczytanie: Straszny dwór dostał się w ręce brytyjskiego reżysera Davida Pountneya, Halka została powierzona debiutującej na dużej operowej scenie Natalii Korczakowskiej, zaś kierownictwo muzyczne — znanemu z interpretacji muzyki dawnej Markowi Minkowskiemu. Od tego sezonu dyrekcja postanowiła zmienić politykę teatru — po zakończeniu kilkuletniego cyklu nowych zamówień i wystawieniach znanych polskich utworów zwrócono się ku zapomnianym lub rzadziej grywanym dziełom. Serię, której zwieńczeniem ma być inscenizacja Manru Paderewskiego na stulecie niepodległości, rozpoczęto Goplaną Władysława Żeleńskiego w reżyserii Janusza Wiśniewskiego.
Wybrano to dzieło z paru powodów: bardzo dobrego przyjęcia na prapremierze w 1896 roku, reprezentatywności dla stylu kompozytora oraz tematu wysnutego z dramatu Juliusza Słowackiego. W zamieszczonym w programie wnikliwym eseju Marcin Gmys prosi jednak widzów, by zapomnieli o Balladynie, gdyż tylko w oderwaniu od niej można docenić libretto opery. Niestety, trudno nie dostrzec, że porównanie wypada zdecydowanie na niekorzyść Ludomiła Germana. Tekst został napisany przez niego od nowa. German upraszcza historię Balladyny i skupia się przede wszystkim na wątku miłosnym: nieszczęśliwym uczuciu Goplany do Grabca oraz trójkącie miłosnym: Kirkor — Balladyna — Kostryn. Temat żądzy władzy został potraktowany drugoplanowo, inaczej też pokazano układ sił rządzących światem: odpowiedzialność ludzi za swoje czyny jest znikoma, gdyż wszystko reżyserowane jest przez Chochlika — spiritus movens akcji, Balladyna zaś zostaje ukarana nie przez Opatrzność, lecz ginie od pioruna Goplany. W wersji Germana Balladyna została pozbawiona gęstej, szekspirowskiej atmosfery, dostajemy w zamian jednowymiarową historię miłosną w baśniowym kostiumie.
Gmys określa Goplanę jako arcydzieło szlachetnego eklektyzmu i wylicza nawiązania, które można znaleźć w partyturze. Jest to wyjątkowo przychylna interpretacja lub eufemizm mający po prostu przykryć brak indywidualnego języka muzycznego. Żeleński sytuuje się między Gounodem a Wagnerem: odwołuje się do gatunku grand opera, wybiera jednak formę bardziej kameralną w stylu Fausta, a nie widowiskową z pierwszej połowy XIX wieku, czerpie też raczej z wczesnych, romantycznych dzieł Wagnera niż z późniejszych jego dramatów muzycznych. Da się to usłyszeć w uwerturze łączącej „lohengrinowskie” smyczki z „wodną” ekspresją dętych, wziętych jakby z Wełtawy Smetany. Wydaje się z początku, że ta intensywność emocjonalna będzie cechować także resztę opery, ustępuje ona jednak miejsca lżejszej formie, w której większy nacisk spoczywa na liryzmie i rodzajowości. Znajdzie się w niej miejsce i dla popisów wokalnych (liryczno-koloraturowa partia tytułowa, której pewne fragmenty przywodzą na myśl Małgorzatę z Fausta), i dla rytmów tańców narodowych (choćby w potraktowanej z ironią partii Grabca). Widziana z tej perspektywy, operowa wersja Balladyny jest zmarnowaną szansą, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę oryginalność dramatu Słowackiego, łączącego wątki szekspirowskie z inspiracjami ludowymi. Goplana nie jest polską odpowiedzią na Wagnera i jego próbę przepracowania mitologii w epoce nowoczesnej, świat fantastyczny jest w niej dużo prostszy i bardziej naiwny.
Do pracy nad operą zaproszono Janusza Wiśniewskiego, reżysera o rozpoznawalnym stylu, który debiutował Balladyną w Poznaniu w latach siedemdziesiątych. Zainscenizował Goplanę jako makabryczną rewię. Jeszcze przed uwerturą kurtyna podnosi się, ukazując pustą scenę wypełnioną oparami niebieskiego dymu. Pierwszymi dźwiękami, które słychać, są jęki i zawodzenia chóru duchów zza sceny. Zanim jednak zobaczymy ich pochód, przez scenę przebiega postać niosąca osła na grzbiecie. Sytuacja wydaje się absurdalna, po sekundzie jednak uświadamiamy sobie, że obraz ten jest dziwnie znajomy — to ożywiona wersja jednego z Kaprysów Goi. W chórze trzęsących się ze strachu duchów także da się rozpoznać bohaterów wziętych z dzieł malarskich. Nie wszystkie odwołania są rozpoznawalne, niektóre staną się oczywiste dopiero w trzecim akcie, gdy duchy zjawiają się z Grabcem na zamku Kirkora, innych nie da się odszukać, nawet posiłkując się ściągawką zamieszczoną w programie.
Na scenie spotykają się przybysze z różnych światów: para staruszków z obrazu Amerykański gotyk Granta Wooda pojawia się obok grupy ukrzyżowania z obrazu Emila Noldego oraz surrealistycznych postaci wziętych wprost z wyobraźni Wiśniewskiego. Łączy je wszakże jedna cecha — mocny makijaż, zmieniający ich twarze w maski. Nie jesteśmy pewni, czy jest to świat żywych, czy umarłych. Dotyczy to wszystkich bohaterów, zarówno postaci fantastycznych, jak i ludzi. Goplana, Skierka i Chochlik to trzy topielice zapożyczone jakby z malarstwa młodopolskiego, z nieokreślonej przeszłości pochodzą niżej sytuowani bohaterowie (Balladyna, Alina, Wdowa, Grabiec). Kirkor i Kostryn odstają wyraźnie od reszty. Ubrani są w plastikowe zbroje w żywych kolorach (podobnie ich świta), noszą też buty na koturnach. Ich pojawieniu się na scenie towarzyszy niezamierzony śmiech — jakby postacie z komiksu dla dzieci wkroczyły w świat rodziny Addamsów.
Przedstawieniu Wiśniewskiego brakuje nerwu dramatycznego. Kolejne sceny układają się w ciąg malowniczych tableaux wyprowadzonych ze świata makabrycznej, ale jednak niegroźnej fantasmagorii. Wszystko skąpane jest w niezdrowych zestawieniach błękitu i zieleni, spowite dymem. Na scenie dominuje umowność: kulisy opatrzone są cytatami z libretta, fantastyczne postacie pojawiają się w „magiczny” sposób z zapadni, Grabiec markuje ruchy wiosłem, płynąc po scenie w automatycznie sterowanej łodzi. Wiśniewski posługuje się chętnie prostymi metaforami, które niewiele jednak wnoszą do interpretacji dzieła — dziewczynka w czarnej sukience uosabia jaskółkę prowadzącą Kirkora do chaty Wdowy, duch Aliny to ubrana na biało tancerka, do złudzenia przypominająca grającą tę postać śpiewaczkę.
W przedstawieniu brakuje także nośnej metafory, która mogłaby uzasadnić konflikty w świecie ludzi i zjaw. Trudno domyślić się, dlaczego historia Balladyny pojawia się w tym ożywionym muzeum. Groteskowa rzeczywistość Wiśniewskiego stoi w zdecydowanej sprzeczności z muzyką Żeleńskiego, w której dominuje liryzm i prostota. Reżyser próbował dość mechanicznie przenieść swoją stylistykę do opery. To, co mogło się sprawdzać w swobodniejszej, po trosze kabaretowej formie dramaturgicznej z pulsującą muzyką Satanowskiego, który często współpracował z Wiśniewskim, zupełnie nie przystaje do romantycznej z ducha ekspresji Żeleńskiego.
Orkiestrę Teatru Wielkiego poprowadził Grzegorz Nowak, ceniony interpretator polskiej muzyki, sprawnie prowadząc ją przez meandry partytury. Dbał o odpowiednią ekspresję momentów bardziej dramatycznych (finały aktów z chórami), jak i tych potraktowanych z humorem (rytmy mazurkowe powiązane z postacią Grabca, notabene w inscenizacji Wiśniewskiego pozbawione komizmu). Przedstawienie stało na dobrym poziomie wokalnym: wśród solistów wyróżniała się Edyta Piasecka w roli tytułowej, łącząca liryczną ekspresję z czysto wykonaną koloraturą, odstawa! nieco Rafał Bartmiński w roli Grabca; zbyt wysoka partia wyraźnie mu nie odpowiadała. Niestety, śpiewacy wydawali się zagubieni na scenie, jakby pozostawieni bez pomocy reżysera, posiłkowali się więc konwencjonalnymi operowymi gestami.
Przede wszystkim jednak zawód sprawiło samo dzieło — nie tylko upraszczające dramat Słowackiego, lecz także niezborne pod względem literackim, sprawiające problemy śpiewakom przez trudne zbitki samogłosek i nieciekawe muzycznie. Pod tym względem Goplana wydaje się ulepiona z cytatów użytych dosłownie, a nie przekształconych w oryginalną konstrukcję. Tragedia Słowackiego została zamieniona w błahą historię miłosną w kostiumie, i to z niejaką nonszalancją, gdyż kompozytor nie liczy się nawet z prozjjdią tekstu, podkładając muzykę do słów niezgodnie z ich akcentami.
Inscenizację Goplany można potraktować jako symptom konserwatywnego zwrotu w polityce repertuarowej Teatru Wielkiego. Projekt P był wyjątkowym na skalę kraju cyklem, wspierającym polskich kompozytorów współczesnych, obecnie zaś dyrekcja wydaje się spłacać dług przeszłości, udając się na poszukiwania operowego arcydzieła w mrokach okresu rozpościerającego się od późnego Moniuszki do późnego Szymanowskiego. Na razie nie wypadają one zbyt szczęśliwie — operze Żeleńskiego daleko do Rusałki Dvořáka.