Artykuły

Anarchia, zawsze i wszędzie

Rozmawiałem niedawno z reżyserem i dramatur­giem, który od pół wieku działa w nurcie teatru alternatywnego. Wspomniał, że kiedy tylko zasiada do pisania tekstu nowe­go spektaklu, pojawia się Jarosław Kaczyński i „włazi” mu „w sam środek”. Chociaż nie uważam tego wyznania za świadectwo indywidu­alnej paranoi na temat prezesa Prawa i Sprawiedliwości, a raczej za dowód skuteczności wpływania przez niego na wyobraźnię Polaków, zastanawiam się, czy funkcjonuje on nie tylko w przestrzeni publicznej i medial­nej, ale jest także figurą powracającą w marzeniach, obsesjach i koszmarach mieszkańców naszego kraju? Siłę jego oddziaływania zauważył Paweł Demirski, czemu dał wyraz w tekście o krótkim i wieloznacznym, lecz suge­stywnym tytule — K. Wykorzystujący go spektakl, który w Teatrze Polskim w Poznaniu wyreżyserowała Monika Strzępka, zorganizowany jest zgod­nie ze stylistyką koszmaru. To nasz koszmar — inteligentów, artystów, teatralnych widzów i wielu zwykłych ludzi. Wszystkich, którzy przed laty z nadzieją myśleli o Polsce stawia­jącej pierwsze kroki jako państwo demokratyczne, szanującej sąsiadów na Wschodzie i Zachodzie, aspirującej do członkostwa w Unii Europejskiej. Koszmar ten pochodzi z naszego snu o niedalekiej przyszłości. Wiemy, że zaraz dopadną nas siły zła. Jednak — jak zwykle w koszmarach bywa — coś nas trzyma, krępuje, nie pozwala uciec. Nie ma ratunku. Powietrze jest lepkie jak miód.

Zanim jeszcze K. się zacznie, kurtyna jest podniesiona, a scena — oświetlona. Na niej — ekran z informacją dotyczącą czasu akcji: „Październik 2019. Dzień wyborów parlamentarnych”. Początek jest rewersem zwykłego otwarcia: przy głośnych dźwiękach gitarowej muzyki kurtyna opada. Z teatralne­go foyer dobiegają odgłosy sprzeczki. Na widownię wkracza postać rzucająca krótko: „ja bez żadnego trybu”. Zmierza na scenę. Ubrana w zbyt dużą marynar­kę. twarz pomalowaną ma białą farbą. Jakub Papuga przykuca, składa ręce i tonem parodiującym głos Jarosława Kaczyńskiego zaczyna opowiadać pełen dwuznaczności i symboli sen. Po chwi­li okaże się, że gra nie Kaczyńskiego (choć spodziewający się tego widzowie raz po raz wybuchają śmiechem), a zało­życiela Partii Clownów.

Futurystyczna wizja Strzępki i Demirskiego nie napawa optymizmem: nie ma Rzecznika Praw Obywatelskich, media narodowe zostały uzupełnio­ne o narodowy Internet, a podczas pacyfikowania demonstrantów przed sejmem pojawiają się pierwsze ofiary. Jarosław Kaczyński we własnym domu czeka na kolejne zwycięstwo wyborcze. PO wspierana jest przez Donalda Tuska. Pojawienie się Partii Clownów jako trzeciej siły politycznej jest największą niespodzianką zakończonej kampa­nii. Oczekiwanie na wynik wyborów przedłuża się. Sondażowe prognozy nie nadchodzą. Pojawia się podejrzenie o fałszerstwo. Niepokój rośnie.

Kipiąca gniewem postać, w tekście oznaczona jako Powiatowa, gotowa jest przemocą domagać się respektowania jej prawa do godnego życia. Chaotycznie biega po Warszawie z plecakiem na ramionach i zakrwawionym tasa­kiem w dłoni. Przyjechała, żeby rozliczyć polityków, którzy od ponad ćwierćwiecza mówią i myślą tylko o sobie. Gotowa jest dokonać samospalenia. Jednak jeszcze bardziej chciałaby, żeby Jarosław Kaczyński spędził czterdzieści osiem godzin na ulicach, podwórkach, osiedlach: wśród zwy­kłych ludzi. Porywa go, choć ten wątek nie jest kontynuowany fabularnie i urywa się nieco za szybko. Barbara Prokopowicz uosabia marzenia inteli­gentów o buncie mieszkańców polskiej prowincji. Jej głos jest jednym z dwóch, które w tekście K. mogą reprezentować przekonania Polaków. Drugi należy do młodej dziewczyny, Anonymusa (Monika Roszko). Ona także nie rozu­mie polityków, którzy każdego poranka zakładają garnitury tylko po to, żeby przez cały dzień „deptać ludzi”. Neguje wszystko, co kojarzy się z ich światem. Nie tłumacząc własnych motywacji, popiera Clownów. Cytuje przy tym tekst piosenki poznańskiego rapera Palucha (Szaman):

Twarze polityków uśmiechnięte na laleczkach voodoo

Przeciągamy im przez trzewia zardze­wiały drut

Tak się kończy każda władza głucha wciąż na głosy ludu.

Anonymus żyje głównie w wir­tualnym świecie — zna tajniki dark web i potrafi odnaleźć sondażowe wyniki jeszcze przed zakończeniem ciszy wyborczej. Czy umie też nimi manipulować?

Anonymus i Powiatowa to jedyne przedstawicielki „ludu” na scenie K. Ich obecności dopełniają informacje o sfrustrowanych tłumach zbierają­cych się przed Sejmem i siedzibą PiS. Płoną śmietniki, od których zajmują się policyjne konie, pędzące potem przez Krakowskie Przedmieście. Tak skonstruowana została jednostronna teatralna wizja, w której nie ma nikogo, kto odpowiadałby za poparcie którejś z istniejących dzisiaj, dominujących na krajowej scenie partii. Powiatowa ma żal do wszystkich polityków — przez lata ignorowana przez liberałów, dzisiaj zapomniana jest także przez rządzące Prawo i Sprawiedliwość. Z kolei dzia­łania Anonymus motywowane są nie­chęcią do obecnej stagnacji — ona chce zmiany, zgrywy, „przewrócenia stolika”, przy którym od lat siedzą ci sami poli­tyczni gracze. Jak zatem doszło do tego, że PiS wygrało poprzednie wybory, a w świecie spektaklu ma szansę powtórzyć ten sukces? Tego Demirski nie wyjaśnia, jakby obawiał się w jaki­kolwiek sposób oskarżać, czy choćby obciążać odpowiedzialnością niemałą część mieszkańców kraju.

Tematem K. nie jest interpretacja zasad działania polskiej demokracji, analiza politycznych mechanizmów czy sposobów zdobywania społecznego poparcia. Prezentowany w spektaklu obraz świata jest wyjaskrawionym odbiciem otaczającej nas rzeczywi­stości medialnej. Władzę zdobywają ci, którzy są najbardziej skuteczni w wewnętrznej, zamkniętej, personalnej grze toczonej pomiędzy przedstawi­cielami tej samej klasy politycznej. Ich celem jest osobisty sukces, a nie realny wpływ, zmiana, ulepszenie czegokol­wiek. Tekst Demirskiego jest w tym zakresie pozbawioną nadziei refleksją na temat rzeczywistości sprawowa­nia władzy w naszym kraju. Obrazuje oddalanie się rządzących od zdrowych podstaw demokracji, kontrolowanej przez trzy niezależne instancje władzy. Najważniejsze są ambicje polityków i osobiste animozje pomiędzy nimi. Nie chodzi im nawet o przekonanie do sie­bie wyborców, a tylko o skompromito­wanie przeciwników. Wszechwiedząca narratorka, z offu streszczająca dwa­dzieścia osiem lat polityki po przełomie ustrojowym w Polsce, wprost mówi o tym, że sukces Kaczyńskiego wynika z jego brak skrupułów i opanowanej do perfekcji umiejętności operowania czarnym PR-em.

Nowa na politycznej scenie Partia Clownów nie ma programu. Nie odróż­nia jej to od innych ugrupowań, choć jej reprezentant potrafi się do tego przyznać. W rankingach wyniosły go internetowe filmiki, nadużywanie slangowych wyrażeń („chyba twoja stara” i „lol” to najbardziej stonowane z nich) i wulgarne naśmiewanie się ze wszystkich. Wydaje się, że popierają go najmłodsi i najbardziej sfrustrowani uczestnicy wyborów. Figura ordynar­nego ale sprytnego komika na scenie spektaklu Moniki Strzępki szybko przyćmiona zostaje przez rozpozna­walne, jedne z niewielu nazwanych przez Demirskiego z imienia i nazwi­ska, postaci o ugruntowanych pozy­cjach w polskiej polityce — Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska

Centralną postacią K. jest Jarosław Kaczyński. Występujący gościnnie na poznańskiej scenie Marcin Czarnik nie eksponuje komicznych rysów swojego bohatera. Prezes, nawet kiedy w kapciach siedzi na wersalce w pokoju żoliborskiej willi, ma na sobie modny, dobrze skrojony garnitur. Nie braku­je mu wdzięku — aktor nie naśladuje sposobu mówienia, charakterystycz­nych gestów czy zachowania polityka. Chociaż ta postać sama potwierdza poja­wiające się niegdyś zarzuty, że niewiele wie o prawdziwym życiu, czyni z nich swój atut. K. przyznaje, że nie ma prawa jazdy, a konto bankowe założył tylko ze względów wizerunkowych (nadal go jednak nie używa). Jego samotność i szarmanckie gesty wobec kobiet (kwia­ty, przepuszczanie ich w drzwiach, pocałunki w rękę) tłumaczone są suge­stią mizoginii i kompleksu Edypa. Duch Matki Prezesów (Barbara Krasińska) nieustannie wpływa na niego, a pośred­nio — także na wszystkich mieszkańców zarządzanego przez niego (z drugiego szeregu) kraju. Wszystko to wydaje się nieco zbyt daleko idącym uproszcze­niem, którego nie pogłębia pomnikowa gra Krasińskiej. W jednej z niewielu scen o kabaretowej proweniencji sce­niczny K. dokonuje autoprezentacji, śpiewając piosenkę wykonywaną przed niemal półwieczem przez Wiesława Gołasa:

Bo ja cały jestem mamy,

Moja mama to hohohohoooo...

Z mamą bardzo się kochamy,

Mamma mi mamma mi mamma ooo.

Najważniejszym politycznym konku­rentem Kaczyńskiego jest — zwykle spo­kojny, pełen luzu i swobody — Donald. Jego pewność siebie znakomicie obra­zowana jest przez Jacka Poniedziałka (również występującego gościnnie na scenie Polskiego). Tusk nie ma sobie nic do zarzucenia. Przecież wyborcza porażka jego partii nastąpiła, kiedy nie było go już w kraju. Sam niezbyt praco­wity, za niepowodzenia swoich współ­pracowników gotów jest wymierzać pozornie dowcipne, ale przede wszyst­kim poniżające, „karne karczycha”. Opanowanie opuszcza go tylko w bezpośredniej konfrontacji z największym antagonistą. Żaden z nich nie przebiera wówczas w środkach: warczą na sie­bie i gotowi są walczyć ze sobą gołymi rękami.

Chociaż na poznańskiej scenie poja­wiają się postaci wzorowane na współ­czesnych polskich politykach, wszyscy, którzy chcieliby oceniać spektakl Strzępki z perspektywy odpowiadającej aktualnym, większościowym podzia­łom sympatii dla konkretnych partii, mogą poczuć się zawiedzeni. Autorzy K. nie oszczędzają nikogo, kto po 1989 roku współtworzył polską politykę. Skupiając się tylko na jej największych współczesnych graczach, formułują dość śmiałą tezę, że wywodzą się oni z tej samej tradycji i sposobu myślenia. Dlatego właśnie Demirski wskrzesił i spersonifikował Ducha Unii Wolności, który mówi wprost, że zarówno PO, jak i PiS są dziećmi, które „wyszły z jego waginy”. Krytyka historycznej postawy reprezentantów UW przejawia się zarówno w oderwanych od rzeczy­wistości wypowiedziach tej postaci („szłam sobie przez miasto, oczywiście taksówką”), ale też w jej — zdecydowanie prowokacyjnym wobec sentymentów wielu dzisiejszych demokratów — zacho­waniu i wyglądzie. Joanna Drozda rewelacyjnie gra upiora: występuje w zakrwawionej, staromodnej garsonce, z plamami opadowymi na ciele i wiel­ką raną w głowie. Używając telefonu komórkowego z wysuwaną antenką próbuje połączyć się z Tadeuszem Mazowieckim, którego gesty czasem iro­nicznie naśladuje. Chociaż w roku 2019 nie ma już „Gazety Wyborczej”, marzą jej się sobotnie poranki z jej lekturą przy kawie. Wypytuje wszystkich, gdzie jest sztab UW. „Na Powązkach” — pada odpo­wiedź oportunistycznego dziennikarza. Drozda jest uosobieniem skostniałych marzeń polskich inteligentów, których świadomość ukształtowało marze­nie Leszka Balcerowicza o liberalnej gospodarce. Krytyka tej postawy przez Demirskiego i Strzępkę nie zaskakuje już chyba nikogo; tym razem jednak przybrała jawnie prowokacyjną formę.

K. nie jest spektaklem łatwym ani przyjemnym. To wrażenie nie wiąże się tylko z wpisaną w niego diagnozą, która nie pozostawia nadziei na lepszą przyszłość. Długie monologi, pisane spe­cyficznym stylem Pawła Demirskiego, dotyczą zarówno rzeczywistości przedstawionej, jak i historii; opisują konkretne zdarzenia, ale też refleksje postaci. Część scen ożywiają atrakcje wprowadzone przez reżyserkę: zjazd desantującego się Tuska na linie, rzuca­na na stół i szarpana zębami posłusz­nego jak pies karierowicza surowa wątroba, zakrwawiona postać Jastrzębia Prezesów. Mocne wrażenie wywołują uderzenia dźwięku (muzyka Tomasz Sierajewski) pomiędzy sekwencjami scen. Na monitorze w głębi wyświetlane są kadry z horrorów, które stanowią znakomitą ilustrację prezentowane­go stanu polityki, od ćwierćwiecza, jak stwierdza Anonymus, uprawianej przez tych samych ludzi. Scenografia Arkadiusza Ślesińskiego umożliwia równoległe prezentacje i przeplatanie się różnych planów. Dopełnia to wraże­nia, że publiczność uczestniczy we wła­snym koszmarze. Ten spektakl męczy jak koszmarny sen. Wchodzi pod czasz­kę i pod skórę. Obciąża ciało i myśl. Nie ma wyjścia — jeśli szybko się nie obudzimy, demony polityki zawładną całym naszym światem. Dominującym elementem wystroju jest ustawiona w głębi gigantyczna ludzka głowa. Oczy dzikiego zwierzęcia i szeroko otwar­te usta, w których znikają niektóre postacie (bez większych konsekwencji: wkrótce pojawiają się znowu), sugerują żarłoczność świata polityki, karmiącej się najsłabszymi jednostkami. Niektóre postaci mogą wywoływać dezorienta­cję. Poza przywódcą Partii Clownów i postaciami nazywanymi autentyznymi nazwiskami, publiczność stara się roz­poznać pierwowzory bohaterów zgodnie z sugerowanym kluczem współczesnej polityki. Oportunistyczny Na Sprzedaż (znakomity Andrzej Szubski), nijaki, wyniesiony za wierność Człowiek od Prezesów (wyjątkowo mało wyra­zisty Wojciech Kałwat) czy agresywny i żarłoczny Jastrząb Prezesów (dyna­miczny Piotr Kaźmierczak) reprezentują jednak raczej określone postawy, a nie konkretne osoby.

Paweł Demirski i Monika Strzępka podjęli ryzyko mówienia wprost o współczesnej polityce. Ich spek­takl nie ma charakteru demaskator­skiego, jak legnicki Hymn narodowy Przemysława Wojcieszka. Nie jest też ironicznym kabaretem na wzór Pożaru w burdelu. Ktokolwiek pomyślał, że będzie dobrze się bawił — a w tym przekonaniu utwierdzać może jeszcze pierwsza scena — szybko zmieni zda­nie. Humor zaprawiony jest tu potęż­ną dawką goryczy. K. nie jest wiwisekcją polskiej demokracji, lecz spektaklem odzierającym ją ze złudzeń i nadziei. W pierwszych popremierowych recen­zjach pojawiły się pytania, gdzie w spektaklu Strzępki jest lewica, kobie­ty czy mniejszości. Odpowiedź pojawia się w wypowiadanym ze sceny tekście: lewica jest w piekle. Wkrótce znajdą się tam też liberałowie, którzy — to wyraź­na sugestia — zasłużyli na to samo. Czy istnieje jakaś nadzieja dla polskiego społeczeństwa? Czy dzisiaj, kiedy dumny naród wstaje z kolan i maszeruje w świetle rac, jest jeszcze szansa, żeby za dwa lata zmieniło się coś w stylu uprawiania polskiej polityki, która nadal przypomina przeciąganie liny? Jedynym możliwym rozwiązaniem, jakie w domyśle proponują autorzy K., jest zachwianie i zburzenie istniejącego porządku politycznego, bo może na jego ruinach uda się zbudować nowy ład. Przez anarchię — sugerują — zmierzać można z powrotem ku demokracji.

Tylko czy komuś będzie jeszcze na tym zależało?

P.S. Znakomitym dopełnieniem pre­mierowego pokazu K. był zorganizo­wany w Malarni bezpośrednio po jego zakończeniu koncert punkowego zespo­łu Czerwone Świnie. Mocna muzyka i wykrzyczane przez Monikę Strzępkę teksty Pawła Demirskiego (grającego na basie) przełamywały dominujące po spektaklu wrażenie beznadziei i pod­sycały poczucie niezgody na zastaną rzeczywistość. Te utwory nie łagodzą obyczajów. Przez wzgląd na psychicz­ną higienę widzów proponuję, żeby Czerwone Świnie grały po każdym pokazie K.        

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji