Artykuły

Imiona Oceanu

Bohaterowie Lema w Solaris Marcina Wierzchowskiego zostali wyposażeni przez adaptatorów w rysy, które współbrzmią z bolączkami XXI wieku: pracoholizmem, chorobliwą ambicją, zazdrością. Ich konfrontacje z fantomami stanowią podłoże do rozważań na temat prawdy i kłamstwa, odpowiedzialności i winy, czy też etyki odkryć naukowych.

Publiczność przysiadła ostrożnie z trzech stron Dużej Sceny w Teatrze Ludowym, nad czwartym bokiem rozpala się ekran z kadra­mi rodzinnego przyjęcia, po czym już na żywo następuje prezentacja. Sylwetki astronautów: Bernarda Sartoriusa, Alex Snaut i Krisa Kelvina, nakreślają ich bliscy — matka, żona, córka, narzeczona. Obnażenie zasad widowiska nie jest całkiem niewinne, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że przedstawiacze to istoty wy­rojone w oparach Oceanu Solaris, twory F, które zyskały na scenie konkretne, rozbu­dowane tożsamości. Fantomy zapanują nad życiem psychicznym i fizycznym swoich źród­łowych nosicieli oraz rytmem całego spek­taklu. Ale to stanie się jasne dopiero później. Na razie metateatralny początek gładko prze­chodzi w rzeczywistość podróży w czaso­przestrzeni.

Kris Kelvin (Piotr Franasowicz) przed wypra­wą planetarną poddaje się obowiązkowemu ba­daniu wariografem. W pustawym gabinecie prze­biega osobliwy seans astropsychiatrii. Andre Berton (Piotr Pilitowski) głosem biurokra­ty (pozornie obojętnego, a w istocie dociekli­wego) zadaje pytania, które ciążą ku rozma­itym znaczeniom prawdy, podskórnie drążąc pamięć pacjenta, by wydłubać z niej bliżej nie­znane fakty lub odczucia (Andre Berton nie bez kozery jest anagramowym imiennikiem twór­cy Manifestu surrealizmu). Kelvin, z którego aż bije milcząca energia żołnierza skoncen­trowanego na zadaniu, chciałby już wyruszyć w drogę, kwestionariusz traktuje jak bezcelo­we i nonsensowne insynuacje. W trakcie badania, nie wiedzieć nawet kiedy, na tapicerowa­nym fotelu zaczyna się podróż na Solaris.

Sposób aranżacji rzeczywistości kosmicz­nej budzi sympatię, a nawet nostalgię. Nie ma tu sterylnej ultranowoczesności utworzonej z wiązek laserowych promieni, futurystycz­nych kształtów i urządzeń, o których jeszcze się nikomu nie śniło. Wręcz przeciwnie, przy­pomina się krajobraz postradzieckiego demo­bilu: zgrzebny, zużyty, anachroniczny, ulepio­ny z dykty, tektury, sznurka i kabla. Kris wkła­da próbki krwi do pudełka z napisem „вирoвка”, a kostnica to nic innego jak skrzynia z etykietą „холодная”. Całe wyposażenie stacji zostało pomysłowo skonstruowane z jednej peerelow­skiej meblościanki, położonej na płasko, wy­posażonej w kółka i tworzącej labirynt kajut. Horyzontalne usytuowanie mebli kojarzy się z percepcją w stanie nieważkości. Relikty epoki CCCP i PRL nabierają dodatkowego znaczenia w świetle faktów politycznych: w momencie upadku Związku Radzieckiego, kiedy ważyły się losy bloku wschodniego, w przestrzeni ko­smicznej nadal unosiły się radzieckie rakiety, a przebywający na nich ludzie — pozostawieni samym sobie, zawieszeni w eksterytorialnej próżni — wykonywali niepotrzebną już ich mo­codawcom pracę.

W powieści Lema o wyjątkowym statusie planety Solaris, jej fizjograficznej osobliwości, decyduje tajemniczy Ocean, odpowiedzialny za anomalie zachodzące na stacji. Jednak w spek­taklu nie wyczuwa się jego odrębnej, choćby dźwiękowej, substancji. Ocean przypomina o sobie nader dyskretnie, być może to on odpo­wiada za metaforyczne narośla zwieszone ze sznurowni: wyspę z kryształu oraz zakrwawio­ną płachtę spadochronu, czy też monstrual­ną kopię torebki po herbacie ekspresowej upch­niętą w kieszeni sceny. Ale te wykwity dziw­ności równie dobrze dałoby się przypisać tym samym wpływom, co rodowód Andre Bertona — stworzył je kaprys ludzkiej wyobraźni, śniące Ja w fazie największej swobody. Ocean, jeśli istnieje, byłby odpowiednikiem lustra, które, zamiast otwartych gwiezdnych przestrzeni, odbija nasz własny świat, tylko trochę zdezelowany i zaniedbany, a przede wszystkim skierowany „do wnętrza” jednostkowej pa­mięci i podświadomości. Wyprawa w kosmos, zgodnie z intencją Lema, okazuje się zwierciadłem ludzkiej psyche.

W konsekwencji sprawa tworów F, które prześladują astronautów, również nabiera subiektywno-retrospektywnego charakteru; uka­zana z gęstością psychologicznego studium (momentami może nawet z lekka sensacyjnego), którym steruje ponownie — i wcale to nie dziwne — Andre Berton. Stacja na Solaris przypomina ośrodek terapii traum, gabinet snów, które pod­dane naukowej analizie pozwalają wystawić diagnozę społeczeństwu. Bohaterowie Lema zo­stali wyposażeni przez adaptatorów w rysy, któ­re współbrzmią z bolączkami rodem z XXI wie­ku. Są tam: pracoholizm i chorobliwa ambicja, zazdrość o sukcesy zawodowe i odtrącenie uko­chanej osoby, sprzedaż w sieci danych milionów osób, głosowanie na nie tę partię, co trzeba, kłopoty z autystycznym dzieckiem, przyjęcie fałszywej tożsamości i zbiorowe rodzinne morderstwo, które trafi na łamy pisma „Fakt”. Oto bagaż, z którym wyruszyli w kosmos astronauci i który do nich powrócił pod postacią fantomów. Czy możliwe, że z takim ciężarem ludzie ci oderwali się w ogóle od ziemi i sięgnęli nieba? A to nie wszystkie kwestie, których dotykają twórcy, ponieważ konfrontacje z fantomami stanowią podłoże do rozważań na temat praw­dy i kłamstwa, odpowiedzialności i winy, etyki odkryć naukowych i wreszcie samej fizjologii lotu kosmicznego.

Te splątane wątki, mniej lub bardziej spójne, zaciekawiają w zgranym zespoleniu energii aktorskich. Aktorzy wydobywają na wierzch elementarne emocje: destrukcyjną więź matki i córki, fazy miłosnego związku, małżeńskie próby dotarcia do chorego dziecka. Przez cały czas zastanawiałam się, co właściwie decyduje o tym, że fantomy wydają się istotami z innego porządku, niebezpiecznymi i dziwnymi. Po­woduje to misterna architektonika gry, oparta na przejściach od psychologicznej kameralizacji, po grę pastiszową, przerysowaną (nie­które sceny Sartoriusów), i w końcu nieustanną czujność fantomów jako aktorów wznawia­nego performansu. Fantasmagorię podtrzy­muje rytm repetycji, w którym następuje stopniowa przemiana astronautów. Snaut (Ma­ja Pankiewicz) na swojego gościa — nieuleczal­nie chorą matkę (Katarzyna Tlałka) — reaguje na początku alkoholowym rauszem i zło­wieszczym, zimnym humorem; Sartorius (Jan Nosal) obserwuje żonę i córkę (Małgorzata Kochan i Roksana Lewak) z całkowitym wy­gaszeniem i biernością; Kelvin zaś odkrywszy obok w łóżku zmarłą Harey (Anna Pijanow­ska) — energicznie zabiera się do szukania naukowych wyjaśnień. W ciągu dwuipółgodzinnego spektaklu układ ten stopniowo się zmienia. Snaut jest coraz mniej pijana, a coraz bardziej zamyślona i zgryźliwie czuła, Sarto­rius coraz bardziej agresywny i nieobliczalny, obiektywizm Kelvina znika na rzecz emocjo­nalnego przywiązania do widma i gotowości, żeby je ocalić przed dyfuzją w Oceanie lub tam, skąd przyszło. Także fantomy zaczynają powtarzać swoje role z drobnymi zmianami, a odtwarzające je aktorki starannie mnożą subtelności gry, to wyciszonej, to delirycznej.

Spektakl ma przy tym melancholijne, senne tempo, i to właśnie dyscyplina aktorska, bar­dziej niż sama struktura fabularna, decyduje, że przyglądamy się mu z zainteresowaniem, a nawet przejęciem. W kilku momentach fan­tasmagoria zaciska się wokół widza, zaskakuje silniejszym bodźcem. Tak jest w drugiej części wieczoru, kiedy bohaterowie zasiadają do ko­lacji widm: niczego nie muszą już ukrywać, kurtuazyjnie się sobie (i nam) kłaniają. Witkacy, patron takich ceremonii, z uciechy zacierałby ręce. Scenie przewodzi Berton, w kaznodziej­skim monologu opowiada o pierwszym ekspe­rymencie z wprowadzaniem człowieka w wa­runki bliskie orbitalnym. Niemieccy medycy KL Dachau udokumentowali minuta po minucie stan czterdziestoletniego Żyda, kupca z Polski, który jako jeden z niewielu przeżył okrutną symulację lotu. Wspomnienie tego precedensu badań kosmicznych (wprowadzonego potem w obieg naukowy, bowiem NASA przygarnęła po wojnie doktora Hubertusa Strugholda) robi wstrząsające wrażenie i choć nie rozwiązuje tajemnicy Solaris, sytuuje ją w ciągu aktów nie­czystego sumienia i nieetycznych decyzji, z ja­kimi wiązał się postęp techniczny.

Drugi moment niezwykłości oferuje prze­rwa. Po foyer przechadzają się widzowie w ma­seczkach, więźniowie epidemicznej izolacji, na chwilę zawieszonej dzięki wycieczce do teatru. Zaglądają do pawilonów przedstawia­jących pokoiki bohaterów, wyposażone w surrealne zestawy mebli i ozdób. W tle rozlega się piosenka Davida Bowiego Space Oddity z 1969 roku: „This is Ground Control to Major Tom…” — śpiewa kapitan Chris Hadfield, kanadyjski kosmonauta, który w trakcie lotów nagrał kilka płyt. Sfilmowana postać Hadfielda spo­gląda na nas z sufitu. Kosmos woła do Ziemi w jej własnym języku. Na ścianie wiszą stare zdję­cia spektakli Teatru Ludowego, między inny­mi Imiona władzy Broszkiewicza z 1957 roku ze scenografią Józefa Szajny, przedstawiającą zagięty horyzont, geometryczne i futurystycz­ne kształty, a wreszcie i coś, co przypomina planetoidy. Ocean Solaris wziął nas do reszty w swoje macki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji