Artykuły

Galop Filmówki

Ta Operetka przywołuje wspomnienie jednego z najlepszych spektakli przygotowanych przez Waldemara Zawodzińskiego ze studentami Filmówki – Amadeusza Petera Shaffera z roku 2001. Tu wszystko żyje. A energia zespołu pozostanie w pamięci na lata.

Że będzie dobrze, wiemy od pierwszych chwil, gdy na pustą scenę wlewa się tłum wyfrakowanych postaci i gdy słyszymy pierwsze takty muzyki Tomasza Kiesewettera. Jest zabawnie, jest lekko, jest warsztatowo imponująco. Groteskowy spór Hrabiego Szarma i Barona Firuleta odbywać się będzie na oczach kipiącego energią dworu. Zwrotka za zwrotką, aria za arią, taniec za tańcem – ta Operetka wciąga widza w świat pustej zabawy, w której sceniczne obrazy zmieniają się za szybko, byśmy choć trochę zdążyli się nimi znudzić. Jest nieustanne wrażenie niedosytu, zwłaszcza że sceniczna brawura zdaje się przyrastać, jakby chodziło o śnieżną kulę. Przez cały pierwszy akt spektakl jest właściwie ironicznym hołdem złożonym operetkowemu gatunkowi: z jednej strony jest – jak u Gombrowicza – kpina z najbardziej skonwencjonalizowanej z form, z drugiej zaś – jest doskonała rekonstrukcja struktury opartej na galopadach, tańcach i skocznych nutkach. Właściwie nie wiemy, na czym polega spór między Szarmem (Dawid Ptak) a Firuletem (Jakub Matwiejczyk), ale – paradoksalnie – to nie przeszkadza. Jeden zdaje się automatycznym odbiciem drugiego, połówką, bez której ten drugi nie może istnieć. Podobnie było siedemnaście lat temu z Amadeuszem i Salierim, których Zawodziński połączył ściegiem wzajemnego uzależnienia. I których kroki, gesty i słowa rytmizował, mając do dyspozycji zespół aktorski zgrany jak pierwszoligowa orkiestra. Teatr szlachetnej formy, którego dynamika zagłuszała natrętne pytania o motywację i charakter.

I nawet jeśli oglądamy w tym pierwszym akcie ciąg numerów, to przecież są to popisy szlachetnie wyważone. Pojedynek na słowa, gesty i miny Szarma i Firuleta trwa tyle, ile dobry żart. A gdy wkracza szelmowsko uśmiechnięty lokaj Władysław (rewelacyjny Aleksander Rudziński), zaczynają pobrzmiewać akordy wiszącego nad głowami konfliktu, i to na długo zanim galopem na scenę wedrze się Hufnagiel (Mateusz Więcławek). Akordy słyszalne, ale przecież jeszcze wyciszane lśnieniem puszystych futer dworzanek, zaplątane gdzieś w srebrne spinki do mankietów wykwintnych dworzan. Księżna Himalaj (Paulina Walendziak) i Książę Himalaj (Mateusz Czwartosz) zapowiedzą w swojej tyradzie nadejście Fiora, ale już w tych pierwszych kilku kwestiach opowiedzą też o swojej codzienności. Hipnotycznym spojrzeniem, mechaniczną frazą, dziwnie zaciśniętymi głoskami zalęknionych sylab da znać o kondycji weteranki w świecie rozrywek Księżna Himalaj. Błyskiem w oku, zaczepnym zaśpiewem, rozbieganym wzrokiem o swojej gotowości do jeszcze jednego skoku w zabawę (a może i w bok) przekona jej mąż. Mistrz Fior (Anna Bieżyńska) wejdzie tu, jakby przychodził z innej czasoprzestrzeni – w prostym fraku, z chłodem w głosie i lodem w spojrzeniu. I wreszcie pojawi się ona – bezczelnie młoda Albertynka (Weronika Asińska): ta, co sama będzie młodością i co młodości będzie chciała.

W drugim akcie w tryby tej machiny dostaje się piasek. Gdy trzeba już jakoś dookreślić widomo rewolucji, która pochłonie operetkowy dwór, spektakl traci impet. Gdy w obsadzie są sami młodzi, nie da się – jak wprost u Gombrowicza – zderzać starców, co „chcą ubierać”, z małolatami, którzy „chcieliby rozbierać”. A że – szczęśliwie – Waldemar Zawodziński nie dokleił dworowi siwych bokobrodów i nie kazał młodym aktorom udawać, że kuleją i dźwigają garby, to konflikt dramatyczny gdzieś ginie. Reżyser zatem straszy widmem totalitaryzmu – tu pojawi się hajlowanie, tam jakiś bolszewicki akcencik. Hufnagiel z tą swoją – jeszcze witkacowską – wizją społeczeństwa masowego zda się niewiarygodny. Jego tyrady o rewolucji, szeptane i krzyczane Profesorowi w twarz, są jak z innej bajki – dotąd Więcławek grał hardością spojrzenia, szablonowością przerysowanej postaci. Psychologizm, na który teraz się łasi, nie robi już tego efektu. Ale może i dlatego, że konflikt, w którym się go osadza, nie przekonuje. Bo w reżyserskiej interpretacji Operetki, wydaje się, mamy prostą drogę – od szlacheckiego kontusza, w który przebierają się na maskaradę zwolennicy nowego, do opasek ze swastyką. To może taka wyprawa z teatru do rzeczywistości, która coraz silniej krzyczy z naszych ulic: gdy wnukowie miłośników sarmatyzmu idą w marszach powstawania z kolan z nacjonalizmem w ustach i gestach? Obserwacja reżysera pewno trafna, ale dość karkołomna dla samej Operetki. Bo wymaga dojrzenia w Szarmie i Firulecie, Księciu i Księżnej Himalaj świata sprzed obecnego narodowego wzmożenia – a czy to już nie uproszczenie? I jak zrozumieć uczynienie z Fiora opatrznościowego męża, który – jak w tym spektaklu – z powagą w głosie walczy o prawo do sądów i prawa słabszych? Z meandrów wątpliwości wyprowadza nas Albertynka – gdy wkroczy na nowo na scenę, by siłą młodości rozciąć zapętlenie scenicznego świata i reżyserskiej interpretacji.

A jednak mimo tych wątpliwości dotyczących samego pomysłu na aktualizację Gombrowiczowskiego konfliktu jestem przekonany, że Operetka to bardzo dobry spektakl. Również w kategoriach scenicznego doświadczenia, które Filmówka zapewniła aktorom studiującym na różnych latach i występującym w tym spektaklu. Gdy coraz częściej teatralny rozmach utożsamiany jest wyłącznie z rozmachem scenograficznym, gdy zespołowość mylona jest z masową gimnastyką na scenie, tu mamy do czynienia z widowiskiem par excellence aktorskim. Z muzyką na żywo (wykładowcy i studenci Akademii Muzycznej w Łodzi) i z choreografią Pawła Kułagi (warto, by do teatru angażowano go częściej) Operetka tryska młodością. Każdy w tym licznym zespole aktorskim gra z elementem wielkiego indywidualizmu, a przecież nikt nikomu nie kradnie widowiska. Wiele zachwytów nad aktorską pracą wynika tu z zaskakiwania widza: w pierwszym akcie Księżna Himalaj jest jak postać z Tima Burtona, a Książę jak lalka z teatrzyku Guignola. I są w tej grze wspaniali. Ale wraz z coraz dłuższą obecnością na scenie tracą tę efekciarską (i efektowną) maskę, by zagrać kogoś, komu naprawdę grunt sypie się pod nogami (III akt). I Paulina Walendziak z Mateuszem Czwartoszem nie robią tego, drąc szaty, ogrywając kwestie czy wychodząc przed szereg. Właśnie wówczas, gdy wydaje się, że są zupełnym tłem dla wydarzeń, dojrzewają w nich przejmujące w swojej kameralności role. Podobnie wraz z upływem czasu ciekawą postacią staje się Lokaj Stanisław (Mikołaj Bartosiewicz) czy Złodziejaszkowie (Michał Włodarczyk, Paweł Głowaty), gdy pozbawieni zostaną psich kagańców i kostiumów sado-macho.

 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji