Artykuły

Kto zabił Korfantego?

W Korfantym teatr przywołuje herosów i upiory śląskiego mitu. Ale nie po to, by celebrować regionalne misterium pamięci.

Scena w Galerii mieści się na drugim pię­trze zrośniętego z dworcem luksusowego cen­trum handlowego. To sala trudna. Często przeszkadzają odgłosy zza ścian. Ale nie dzisiaj. W spektaklu będą bowiem dominować ryt­miczne „bity”, tworzone na żywo przez Kata­rzynę Dudek.

Widownia z trzech stron otacza pole gry wy­znaczone przez szarobłękitną posadzkę. Na niej estetyczne — w sensie galeryjno-handlowej „ładności ” — przezroczyste sześciany z czarny­mi bryłami przypominającymi węgiel, ożywio­ne błękitnymi ognikami diodowych świate­łek. Gdyby nie siermiężne krzesła, można by po­myśleć, że jesteśmy w jednej z tutejszych kapli­czek światowych marek. Nie zaciera tego wra­żenia czarny horyzont z ekspresyjnymi pozio­mymi smugami. Białe ślady pociągnięć pędzla, przetykane gdzieniegdzie czerwienią, błękitem i żółcią. Przestrzeń, zdawałoby się, globalistycznie sterylna, asemantyczna.

Dopiero gdy widowisko rozhula się na dobre, dostrzegamy, że akcenty barwne znaczą, a pla­my na horyzoncie tworzą czytelny kształt. To rozpołowiony czerwoną plamą-raną orzeł z roz­postartymi skrzydłami. Reżyserowi (Przemy­sław Wojcieszek) i scenografce (Małgorzata Bu­landa) udało się zmienić dekorację bez przesta­wiania elementów. Zmiana odbywa się w widzu, który zakłopotany przestrzenią, jakoby nie­odpowiednią do tematu, początkowo nie odczy­tuje prostych sygnałów wizualnych.

Kiedy wejdą artyści, nasila się konfuzja wywołana przez kompozycję przestrzeni. Kobiety ubrane są z drapieżną galeryjną elegancją. Czer­wone szpilki skontrastowane z ciemnymi rajsto­pami. Czarne spódnice i bluzki, niekiedy z czerwonym lub metalowym akcentem. Mężczyźni stylistycznie kilka pięter niżej. Jakieś podkoszul­ki, spodnie z dresu albo od garniturku kupione­go na ciuchach. Tu melonik, tam bejsbolówka, jakieś szelki, szorty. To jarmarczne figury — z cyr­ku albo podłego kabaretu, z berlińskiej nadscenki sprzed stulecia, z Felliniego, a może Becketta.

Aktorzy zaczynają melorecytacją, ni to blue­sową, ni rapowaną: „Kto zabił Korfantego? Kto jego śmierci chciał?”. To jakaś undergroun­dowa rewia, rozpięta między dresami a glamour. W ten sposób o Wojciechu Korfantym?!

Tradycyjnych ról tu nie ma, są jednak wyra­ziste postaci. Wykonywane zbiorowo piosenki przeplatają monologi, których podmiot mówiący określony jest bardzo konkretnie. To osoby z życiorysu Korfantego: najbliższy współpracownik Wolny (Mateusz Znaniecki), polityczny konkurent Grażyński (Natalia Jesionowska), premier Witos (Katarzyna Brzo­ska), Kostek-Biernacki — dowódca twierdzy brzeskiej, gdzie był uwięziony (w tej roli również Znaniecki), wreszcie lekarka, która badała go na krótko przed śmiercią — Maria Szarecka (Ka­rina Grabowska). Aktor reprezentuje postać wobec widzów tylko w czasie wygłaszania mo­nologu, po czym staje się na powrót częścią ze­społu. Za moment może zagrać kogo innego, przy czym warunki fizyczne, nawet płeć, nie mają znaczenia. Każdy monolog to odrębna, świetnie zagrana etiuda. Razem układają się w szkic biografii tytułowego bohatera, na po­zór podporządkowany szukaniu rozwiązania zagadki kryminalnej.

Dwie postaci nie zmieniają scenicznej toż­samości. To Korfanty (Piotr Bułka) — z subtel­nym wąsikiem, w meloniku, fraku, spodniach od dresu i znacząco różnych skarpetkach: żół­tej i niebieskiej (barwy Śląska), a także podpie­rający się laską Piłsudski (Michał Surówka) — w białych sportowych butach, w krótkich spodenkach i smokingu. Ich monologi niemal nie odwołują się do przeszłości. Piłsudski peroruje o demokracji i autorytaryzmie, nawiązując do historycznych napięć między obydwoma po­litykami („Od budowania w tym kraju jestem Ja, nie żadne my”), ale dla wszystkich oczywi­sty jest aktualny sens jego słów. Korfanty z cał­kowicie współczesnej perspektywy mówi o bie­dzie, powtarzając: „Nie taka była umowa, nie tak się dogadaliśmy. Wagony z węglem od­jechały, bogactwo ziemi rozdane". Między monologami obydwaj pełnią funkcję podobną do clownów w programie cyrkowym: niekiedy przyłączają się do chórków, ale na ogół wraz z widzami śledzą akcję sceniczną.

Określenie wypełniających to widowisko utworów śpiewanych jako piosenek wydaje się cokolwiek nieprecyzyjne. To drapieżne songi, ballady albo pieśni protestu, jak dobry repor­taż portretujące polską współczesność z po­zycji tych, którym się nie wiedzie. To rap lub blues, więc nie brak brutalnych słów. Dostaje się Balcerowiczowi, PiS-owi i PO. Krytykowa­na jest nasza agresja i nietolerancja. I bierność, usypiana konsumpcją, usprawiedliwiana cha­rytatywnymi lajkami i wirtualnymi gestami protestu, wspomagana przelewami od emigran­tów. Niektóre z tych utworów są wiarygodnie wywiedzione z lokalnych realiów, ponieważ ich autorami są aktorzy (niekiedy wspomagani li­teracko przez Artura Pałygę). Wielu z nich tutaj się urodziło i wychowało, opisują historie zna­jomych. Ich pieśni stają się punktem wyjścia do dynamicznych scen, które zapadają w pa­mięć dzięki interesującym rozwiązaniom sytu­acyjnym, choreograficznym i scenograficznym. Jednym z przykładów może być utwór o wyga­szaniu kopalni Makoszowy (w grudniu 2016 ro­ku), śpiewany przez korowód w stalowoszarych pióropuszach indiańskich. U nasady piór widać małe zdjęcia górników. Dla ludzi stąd jest to symbolika boleśnie czytelna.

„Cieszy mnie forma, którą wypracowaliśmy” — wyznaje Wojcieszek w programie, lojalnie stosując liczbę mnogą, bo to dzieło zespołowe. Choć nazywa tę formę eksperymentem, zau­ważmy, że jego korzenie sięgają 1901 roku. Jak w Weselu szopka, tak rewia w centrum handlo­wym może być wehikułem krytyczności. Tu nie trzeba Racheli, by przywołać zjawy z prze­szłości. Ucukrowane lub zatarte w pamięci ogółu, w tej części Polski są stale żywe. Fundu­ją mit, który za sprawą artystów odsłania się i aktualizuje. Jego podstawą jest fantazmatycz­ny biogram Korfantego. Opowieść o rodowitym Ślązaku, który wiele uczynił, by po 1918 roku Górny Śląsk znalazł się w Polsce wyobrażanej jako szczęśliwa kraina „szklanych domów’”. Wal­czył o to w prasie, w parlamencie pruskim i w po­wstaniach. Zamiast wdzięczności spotkały go w Rzeczypospolitej więzienie i emigracja, a je­śli w plotce jest cień prawdy, to może i życiem zapłacił za to, że znalazł się na celowniku autorytarnych rządów sanacji. To również historia chadeckiego polityka, który po flircie ze sfera­mi przemysłowymi zwrócił uwagę na biedę.

W tej opowieści Korfanty symbolizuje Pol­skę jako obietnicę podmiotowości. Niedotrzy­maną, a właściwie brutalnie złamaną. Zmienioną w projekt niemal kolonialny, czego symbolami są „polonizujący” Śląsk wojewoda Grażyński i jego patron — Piłsudski. To historia zawiedzio­nych nadziei i zmarnowanych szans — ciągle ig­norowana w Warszawie czy Krakowie. Dyrektor Teatru Śląskiego Robert Talarczyk należy wraz z Mirosławem Neinertem i Ingmarem Villqistem do grona twórców, którzy odkryli sposób na tworzenie aktywnego społecznie teatru w sojuszu z widzami, budując swoimi spektak­lami nowoczesną śląską tożsamość. Ich dzieła, często podbudowane osobistymi czy rodzin­nymi przeżyciami, takie jak Cholonek (2004, prywatny Teatr Korez), Miłość w Königshütte, Piąta strona świata, Hanka czy Wujek.81. Czar­na ballada, z różnych perspektyw oświetlają tajemnice śląskiego doświadczenia XX wieku, pomagając publiczności, tłumnie je oglądają­cej, zmierzyć się z tutejszymi „przeklętymi pro­blemami”. W tym eksplorowaniu przeszłości kryje się jednak ryzyko utknięcia w getcie re­gionalizmu wypełnionym nowymi stereoty­pami. Talarczyk wyrywa się z tej pułapki, za­praszając Wojcieszka.

W jego przedstawieniu mitologia, której na­turę poznawał dopiero w trakcie pracy, jest punktem wyjścia do gniewnej diagnozy spo­łecznej, źródłem alarmujących analogii. Ma służyć jako katalizator refleksji wykraczają­cych daleko poza region. Po to, by odbiorcę „zmusić do przemyślenia tego, gdzie jestem, i co chcę z tym zrobić”.

Zakończenie. Podłoga zasypana śmieciami z poprzednich scen. Już nie jest ładnie. Wraca pieśń „Kto zabił Korfantego?". Część premie­rowej publiczności intensywnie bije brawo. Ale spora grupa odrzuca to, co zobaczyła. Czekali na śląsko-patriotyczny oleodruk czy drażni ich przypomnienie autorytaryzmu Piłsudskiego, kompromitujące współczesnych naśladowców? Już po brawach Adrianna Izydorczyk śpiewa mocną finałową pieśń: „Hi­storia niczego nas nie nauczyła. Skazujemy się na to, aby powtarzać jej błędy…” Z tym wychodzimy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji