Artykuły

Zardzewiała korona

Ryszard III Adama Sroki to przedstawienie bez klucza, starannie unikające jakiejkolwiek interpretacji dzieła Szekspira.

Niepozorna metalowa korona na szarym tle. Atrybut monarszej władzy z czasów su­rowego angielskiego średniowiecza, a nie ba­lowego przepychu oświeconych władców. Żadnych klejnotów czy innych elementów dekoracyjnych. Sama obręcz z częstokołem spiczastych zębów. Przypomina otwartą paszczę rekina, która za chwilę ściśnie ostre jak noże siekacze. Tylko że chwila ta znacznie się wydłużyła i to, co miało pożerać, samo jest pożerane… przez rdzę. Ale to nie wszystkie możliwe skojarzenia. Przymocowany do obrę­czy łańcuch zamienia koronę w czekający na beztroską ofiarę potrzask. Symbol władzy sta­je się całkiem niesymboliczną pułapką na dużą lub małą zwierzynę. Taką wizję plaka­tu do Ryszarda III w Teatrze Polskim we Wroc­ławiu zrealizowała Renata Krzyżaniak.

Jak się okazało, na tym dwuznaczności i ale­gorie miały się kończyć. Na tyle definitywnie, że po dwóch godzinach śledzenia tego, co dzie­je się na scenie, wraz z głównym bohaterem i z nie mniejszą niż jego rozpaczą, jedynie lekko zmieniając słynną sentencję, chciało się krzyczeć: „Metafora! Królestwo za metaforę!”. Ryszard III Adama Sroki to bowiem Szekspir bez klucza. Przedstawienie tak starannie unikające jakiejkolwiek interpretacji dzieła Stratfordczyka, że po jego obejrzeniu karkołomnym zadaniem wydaje się pisanie o tym, co reżyser miał na myśli. Bo w rzeczy samej, co?

Z całą pewnością Adama Sroki nie intere­suje historyczny Ryszard, najmłodszy syn Ry­szarda Plantageneta, który miał rządzić Anglią niecałe dwa lata i swoją śmiercią w bitwie pod Bosworth zamknąć szczególnie krwawy okres jej dziejów zwany wojną dwóch róż. Gdyby in­teresował, musiałby od samego początku wejść w ostrą polemikę z Szekspirem, który wielkim poetą był, lecz bezstronnym kronikarzem z pew­nością nie. I to od pierwszej niemalże sceny, w której przyszły władca szykuje morderstwo swego brata Clarence'a, bo czegoś takiego po prostu nie było. Jednak Sroka nie ma zamiaru niczego kwestionować czy podważać. Staran­nie i niespiesznie, scena za sceną, podąża za tekstem sztuki. Za wyjątkiem kilku zupełnie drugorzędnych postaci i zbytnio dłużących się monologów, nie wycina z niego prawie nic i nic też do niego nie dopisuje. Zachowuje na­wet niektóre inscenizacyjne rozwiązania z di­daskaliów. Chociażby te, które każą ulokować wrogie obozy wojenne, teatralnym skrótem zredukowane do dwóch namiotów dowódczych, po przeciwległych stronach sceny. Każe też Ry­szardowi i Richmondowi pojedynkować się na miecze. I nieważne, że aktorzy ze stępioną bronią wyglądają nie lepiej niż bawiące się w ry­cerzy dzieciaki. Nikt sobie nie zrobił krzywdy, i dobrze.

Jeden z możliwych tropów interpretacyjnych podpowiada notka spektaklowa, która niespo­dziewanie zdradza niejaką sympatię do głów­nego bohatera. Nie wyzywa go od „plugawych wieprzów”, lecz ostrożnie nazywa „wrażliwym łotrem”. Zgodnie z zapowiedziami, to historia o „samotności człowieka, który rozpaczliwie chce odnaleźć swoje miejsce w labiryncie czasu". A więc próba rehabilitacji? Ukazanie Ryszarda jako pilnego ucznia krwawej epoki, ale ucznia jakby mimo woli lub z braku alter­natywy? Niestety, nic z tych rzeczy. Może zatem studium przypadku niepohamowanej rządzy władzy? Też nie. Za mało psychologizmu w tej, jak określili to twórcy, „pięknej, szekspirowskiej przygodzie uczuć”. Za mało akcentów egzystencjalnych, wymagających szczególnej delikatno­ści i wrażliwości. Widać to w sposobie, w jaki potraktowano kluczowe pod tym względem sce­ny. Spotkanie z duszami zabitych ofiar zamie­niono w korowód upiorów. Ofiary Ryszarda ciągną się kolejką, rzucają oskarżenia, wypeł­niają umowny namiot. Odchodząc, wyglądają tak, jakby za chwilę miały zatańczyć kultową choreografię z Thrillera Michaela Jacksona. Kiedy po przebudzeniu krwawy tyran wreszcie zaczyna uświadamiać sobie ogrom popełnio­nych zbrodni, Ta niesamowita tragedia roz­szczepienia jaźni zostaje potraktowana kolej­ną porcją nieprzekonujących deklamacji i po­dobnie nieprzekonującą choreografią podsko­ków i przewrotów.

Nie wiadomo, dlaczego grany przez Ceza­rego Morawskiego Ryszard wygląda jak głowa gangu Angielskie Wilki czy może Koronowa­ne Czaszki. Jakby za kulisami czekał na niego harley-davidson, na który wskoczy po przed­stawieniu i, spektakularnie porykując motorem, zniknie za horyzontem. W niczym więc nie przy­pomina potwora i „diabelskiej ropuchy”. Nie ma też przypisywanego mu garbu, i w ogóle na zdrowie i urodę raczej nie narzeka. Być może dlatego, czyli z braku formalnych powodów do sublimacji w spryt i podstęp, nie sprawia wra­żenia mistrza politycznych szachów; Zbyt czę­sto odnosiłem wrażenie, że wymyśla swoje per­fidne plany w chwili ich wypowiedzenia. Dlatego zdobywszy upragnioną koronę, traci ją z zadziwiającą wręcz prędkością. Kiedy ugo­dzony mieczem leży skulony na środku sceny, rodzi się pytanie: i po cóż było tyle kombinować, żeby tak marnie skończyć? Tylko że w tym py­taniu więcej jest zwykłego sarkazmu niż re­fleksji na temat fatum i śmieszności ludzkich planów względem zamiarów boskich.

„Naiwnym dzieckiem jestem w tym złym świecie" — powie o sobie Szekspirowski Ry­szard. Reżyserowi niemal w całości udało się pozbawić te słowa ładunku ironii. Naiwność i infantylność w spektaklu są powszechną plagą. Rodzeństwo królowej Elżbiety wyglą­da i zachowuje się niczym banda pryszcza­tych nastolatków. Brutalny z wyglądu Buckin­gham biega za nowym królem, niczym mały chłopiec za mamusią, i upomina się o obieca­ne mu hrabstwo Hereford. Tymczasem per­fidna strategia, dzięki której cały dwór zmu­szony jest błagać Ryszarda o objęcie tronu, obraca się w zwykłą farsę, a słowa: „Był mi tak drogi, że muszę zapłakać”, które ten kieruje do uciętej głowy Hastingsa, wywołują jedy­nie głupawy chichot. Podobną reakcję wzbu­dza krótkie solo Króla Edwarda, podczas któ­rego Stanisław Melski zdążył przyjąć większość póz z jezuickiego podręcznika retoryki.

Niestety nie najlepiej aktorsko wypadła też żeńska część zespołu. Wykreowanym przez pa­nie postaciom kosmicznie daleko jest do tych średniowiecznych femme fatale, które rządzi­ły krajem zza barczystych pleców swych mę­żów. W błękitną krew żadnej z nich nie da się uwierzyć. Wymiękają niczym wiejskie dzie­wuszki od byle pierścionka. Zbyt prostodusz­nie podążają za literą tekstu, nie próbując doszukiwać się w nim drugiego dna, odcieni i pod­tekstów, czego przykładem już pierwsza, nie­smaczna scena z Lady Anną. Z wdziękiem pracowniczki Biedronki po trzeciej zmianie, kreci się ona po scenie z taczką, na której leżą zwłoki jej męża, jak gdyby szukała miejsca, gdzie ma „rozłożyć” ten szczególny towar.

Intrygujących „światłocieni" znaczeniowych nie zapewnia też ascetyczna, abstrakcyjna i wyestetyzowana scenografia Sylwii Kochaniec. Jej dwoma, i niemalże jedynymi, elementami stały się wielofunkcyjne konstrukcje na kół­kach. Wyglądają niczym sklecone z drewnia­nych bali, wykrzywione na różne strony, klat­ki. W jednej z nich zamontowany został tron w postaci zwykłego biurowego krzesła i odbior­nik radiowy. W drugiej, jeżeli się nie mylę, rzę­dy probówek. Wystarczył obrót, trochę sztucz­nego dymu i zamieniają się najpierw w celę, następnie w statek, którym uwięziony Clarence płynie do Burgundii. Nieznaczne zmia­ny do przestrzeni gry wnosi ogromna ściana poplątanych włosów, czy może raczej koloro­wych kabelków, które jak gdyby wyślizgnęły się z rozprutego brzucha niewidocznego dla nas serwera. Ta ściana, niczym kotara, od­dziela proscenium od reszty. Z lekkim fur­kotem unosi się i wolno powraca na swoje miejsce, podkreślając jedynie powtarzal­ność i schematyczność przemieszczeń i ru­chów aktorów. Ponadto Sroka, wziąwszy na siebie odpowiedzialność za opracowanie mu­zyczne, postanowił niemal każdy drama­tyczny moment uwyraźniać głośnym i prze­nikliwym dźwiękiem, jakby rodem z holly­woodzkich filmów. Taki też wyszedł mu mo­rał, który w całości zawarł w swych ostatnich słowach Buckingham: „Zło się odciska złem, a zdrada zdradą”. Nikt tu więc niczego nie uwspółcześnia i w żaden sposób nie nawiązuje do bieżących wydarzeń. Paradoksalnie jedy­nym kontekstem pozostaje tylko ten, że ty­tułową rolę gra sam Cezary Morawski. Z dru­giej strony, zrobić trzygodzinny spektakl, że­by udowodnić, że dyrektor teatru jest najlep­szym aktorem zespołu, to przedsięwzięcie do­prawdy godne Szekspirowskiego Ryszarda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji