Artykuły

Ucieczka od cierpienia

Marcin Liber znakomicie łączy barokowość językowych wariacji Mariusza Sieniewicza na tematy medyczne z popkulturowę wyobraźnię i wizualnym wyrafinowaniem, ale niepotrzebnie opatruje swój spektakl publicystyczną tezą.

„Boję się szpitala, zastrzyków, nocników i okrucieństwa lekarzy” — pisał Marek Hłasko. Jeden z największych twardzieli polskiej literatury wyznał, że zamiast pod kroplówką, wołałby zginąć tak, jak koledzy-szoferzy, któ­rzy roztrzaskali się w górskich przepaściach. Kilkanaście lat później przedawkował środki nasenne. Lęk przed chorobą i długim umiera­niem w cierpieniu nurtował też Gombrowicza. Autor Ślubu na długo przed śmiercią oswajał się z myślą o samobójstwie: rozważał skutecz­ność metod, badał dostępność środków, pro­wadził na wpół zakonspirowaną korespon­dencję z lekarzem na temat medykamentów, które mogłyby oddać samarytańską przysługę w skutecznym rozstaniu z życiem. Swoje ostat­nie dzieło planował poświęcić bólowi.

Wyzwanie to, niezrealizowane przez auto­ra Trans-Atlantyku, podjął Mariusz Sieniewicz w dramacie Pidżamowcy, nagrodzonym w kon­kursie Strefy Kontaktu, który od kilku już lat organizuje Wrocławski Teatr Współczesny. Tekst, korzystający pełnymi garściami z konwencji czarnej komedii, jest w istocie symfonią bólu, rozpisaną na członki, organy i trzewia. Postacie chorych, zredukowane do swych cielesnych przy­padłości i zjednoczone przemożnym prag­nieniem uśmierzenia cierpień, tworzą w nim zbiorową jaźń organizmów, wykluczonych ze świata zdrowotnej normy. Choroba jest here­zją współczesnej kultury, która, pragnąc zapomnieć o cierpieniu i śmierci, czyni przemożne wysiłki, by ją izolować i usunąć poza nawias społecznego życia. Sieniewicz zagląda pod pod­szewkę tej hipokryzji.

Marcin Liber, który rzecz wyreżyserował, dostrzegł w tekście Sieniewicza wielowymia­rową metaforę. Szpital w jego spektaklu jest sceną, na której inscenizuje się cierpienie. Ale klinika jest też obietnicą ozdrowienia, celebracją władzy rozumu nad ułomnością ży­wej materii, i zarazem ogrodem farmaceutycznych rozkoszy, pozwalających doświadczyć krótkich, euforycznych chwil życia bez bólu. W przestrzeni, wykreowanej przez Mirka Karczmarka, obsceniczność ciała, odartego z intymności, odsłoniętego w słabości, stano­wiącego bezwolny przedmiot procedur me­dycznych, przenika się z ulotną poezją narkotycznych wizji, gorączkowych letargów i snów, zesłanych przez niezawodne barbi­turany. Monotonia ścian, pokrytych szaro-białą szachownicą, łóżka, nocne szafki, krop­lówki, rozrzucone tu i ówdzie baseny i kaczki — wszystko to przywołuje niepowtarzalny kli­mat sal szpitalnych, z ich sterylnością i brzy­dotą. Ale są momenty, w których ta klaustrofobiczna przestrzeń ożywa: niewinny deseń nabiera cech psychodelii, szara kostka prze­obraża się w spikselizowaną fakturę projek­cji, ściany i przedmioty stają się półprzejrzyste, szuflady same wysuwają się z szafek, a w szpitalną ciszę wdziera się hałas elektro­nicznych bitów, porywających w pląs korowód „pidżamowców” — przedziwnych postaci-hybryd, nawet w tańcu pozostających częścią łó­żek, z ciałami zrośniętymi z pościelą i głowami wklejonymi w poduszki.

Liber znakomicie łączy barokowość języko­wych wariacji Sieniewicza na tematy medycz­ne z popkulturową wyobraźnią i wizualnym wyrafinowaniem. Jego spektakl jest pełną frenezji, niestroniącą od makabry i ryzy­kownego humoru narkotyczną rewią, którą rządzą dwa człekokształtne duchy bez twarzy, w trykotach w szaro-białą szachownicę, jak­by wycięte ze szpitalnej lamperii. To Dolargan i Ketonal — personifikacje silnych środ­ków przeciwbólowych, stanowiących najbar­dziej pożądaną część zawartości szpitalnej apteczki. Leki uśmierzające cierpienie wże­rają się w jaźń pacjentów, stanowią przed­miot niemal erotycznego pożądania i są ota­czane bałwochwalczą czcią. Szafka, w której się je przechowuje, jest sercem oddziału — ośrodkiem władzy medycznej, i zarazem czymś na kształt sanktuarium, do którego pielgrzymuje się na jawie i we śnie, by zdo­być skąpo wydzielane środki.

Ten właśnie deficyt, rozpalający wielkie namiętności, jest sprężyną akcji w dramacie Sieniewicza. Jego bohaterowie — Amputyk (Krzysztof Boczkowski), Kolonus (Wiesław Cichy) i Dializus (Tomasz Orpiński) to pacjenci w ostatecznym stadium choroby. Przykuci do łóżek, starają się trzymać fason, tryskają czar­nym humorem, czasem plotą trzy po trzy, usi­łując zagadać ból. Wokół nich krzątają się sio­stry zakonne (Aleksandra Dytko, Maria Kania, Ewelina Paszke-Lowitzsch), dystyngowane, oszczędne w gestach, zadające szyku chłod­ną elegancją i fantazyjnymi czepcami z przej­rzystej folii. Sieniewicz nadał im szekspirowskie imiona: Kordelia, Regana i Goneryla, ale to nie córy króla Lira, raczej wiedźmy, westalki no­wej religii ciała, zwiastunki racjonalnej, zmedykalizowanej teologii cierpienia. Jak w Gombrowiczowskiej Operetce, nową erę zwiastują tu trendy mody, prezentowane na pokazie kolekcji szpitalnych pidżam i uniformów, czyniących z ciała pacjenta funkcjonalny i wygodny w ob­słudze dodatek do procedur medycznych. Bo też chorzy to już nie ludzie, lecz zdekomple­towane pałuby, których skrwawione członki poniewierają się na podłodze, bezładne bryły mięsa, usiłujące wyżebrać przed śmiercią choć chwilę farmakologicznej nirwany.

Popyt na środki uśmierzające uruchamia w szpitalu czarny rynek, którego królem jest niejaki Ampuła (Przemysław Kozłowski), zdzierający skórę z potrzebujących, by zarobić na studia medyczne dla córki. Mimo lichwiarskich cen chętnych nie brakuje, niektórzy nawet po­padają w niewolę kredytową. Taki los spotyka pacjenta Pieniążka (Zdzisław Kuźniar), któ­rego niewypłacalność wobec dilera natchnęła wizją wielkiego planu włamania do szafki ap­tecznej. Uczynienie luksusowego towaru dob­rem powszechnie dostępnym zniszczyłoby biznes znienawidzonego Ampuły, otwierając zarazem dostęp do nieograniczonej konsumpcji rzeszom jego dłużników.

Wyprawa po farmaceutyczne runo jest kulminacyjnym punktem spektaklu. To moment, w którym szpitalna proza życia zrzuca łuski brzydoty i odlatuje w świat narkotycznej ekstazy. Siostry w połyskujących opakowaniach zamieniają się w ptaki, „pidżamowcy”, wy­swobodzeni z pościelowych gorsetów, wirują w tańcu. Stan ogólnej nieważkości udziela się też przewodzącemu aptecznej eskapadzie Kolonusowi, którego skrzydlate wizje unoszą na szczyt bluźnierczej iluminacji. Wiesław Ci­chy wykonuje ten szalony monolog z żarem godnym Wielkiej Improwizacji. Siłą reto­rycznej furii detronizuje Boga i ustanawia fundamenty nowej religii, obiecującej życie bez cierpienia, z Wielkim Anestezjologiem ja­ko Zbawicielem. Urzeczywistnienie tej „ostat­niej utopii ludzkości” będzie możliwe nie tylko dzięki farmaceutycznym cudom. Za sprawą biotechnologii można będzie modyfikować również człowieka. Projekt ciała jako konstruktu, który można udoskonalać, pobierając zdrowe organy z innych, nierokujących już organizmów, by nie zmarnował się wartościowy materiał, przedstawia rze­czowo siostra Goneryla. Nie jest to bynajmniej wizja futurystyczna: istnienie ludzkie już dziś traci integralność, ciało staje się wspólnotą na­rządów, populacją komórek o rozbieżnych in­teresach, poligonem selekcji, w ramach której wzmacnia się jedne części kosztem innych. Tę depersonalizującą perspektywę podkreśla finał spektaklu, w którym wszyscy „pidżamowcy” wychodzą na scenę w trykotach w szaro-bia­łą kostkę, formując szereg identycznych homunkulusów bez twarzy.

Hipokryzja kultury, dążącej do uwolnienia człowieka z cierpienia, wydaje dziś nieocze­kiwane owoce. Dzięki medycynie i przemy­słowi farmaceutycznemu spełnia się mit o Go­lemie, wyrażający odwieczne pragnienie wy­darcia naturze kontroli nad życiem, ale brak odpowiedzi na to, czym ma być egzystencja pozbawiona tej ciemnej strefy fizycznego do­świadczania siebie i świata. Czy można zre­dukować sens życia do nie-cierpienia? Jaką przyjąć strategię globalną: pomnażać szczęście czy minimalizować ból?

Liber, niestety, rozmywa ostrość tych kwe­stii, opatrując swój spektakl publicystyczną ramą. Przedstawienie otwiera monolog opi­sujący wielogodzinną mękę pacjenta SOR-u, pochodzący z tekstu Magdaleny Rigamonti Niedługo sami się będziecie leczyć!, a kończy wyznanie Jakuba Sieczki o trudach życia re­zydentów — oba zaczerpnięte z Facebooka. Mimo niewątpliwej siły tych świadectw trud­no je złożyć w jakąś sensowną całość z posthumanistyczną fantazją Sieniewicza. Co gorsza, jedynie fragmenty non fiction brzmią w spektaklu naprawdę serio, co sprawia, że sam dramat wydaje się lżejszego kalibru do­datkiem do opowieści o problemach polskiej służby zdrowia. Wygląda na to, że Liber nie uwierzył w to, że tekst, który wziął na warsztat, ma jakiś ciężar. A szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji