Za oknami trzystu więzień…
Zastanawiałem się nieraz, jakim okolicznościom, jakim szczególnie cechom zawdzięczają Zbójcy swą niewygasłą popularność na scenach tylu krajów, w czym tkwi przyczyna, że nawet najmniejsze teatry prowincjonalne, nawet najpośledniejsze trupy aktorskie z takim upodobaniem i uporem sięgały po Zbójców i zapamiętale grywały po świetlicach i ogródkach tę tragedię, ociekającą krwią, huczącą jak morze w czas burzy. Brakowało dekoracji i kostiumów? — wystarczały jakieś namiastki. Brakło w zespole wykonawcy roli starego Moora (bo się spił w miejscowej knajpie)? — zastępowała go legendarna „stara Moorowa”. I sztuka szła, zbierała oklaski, budziła entuzjazm.
Fryderyk Schiller miał lat 18, gdy napisał Zbójców — swój debiut sceniczny; nic dziwnego, że sztuka roi się od nieprawdopodobieństw, psychologicznych naiwności, zabawnych nieporozumień z logiką. Ale Fryderyk Schiller miał stać się największym po Goethem pisarzem niemieckim i znamiona jego świetnego pióra są równie charakterystyczne dla Zbójców, jak ich młodzieńcze niezrównowaźenie i niedowarzenie. W tym młodzieńcu genialnie uzdolnionym kłębiły się już w czasie pisania Zbójców myśli, namiętności i idee na miarę epoki. I żar swój umiał wlać w żyły postaci, którymi zaludnił Zbójców. Tym zrywem rewolucyjnym, który jego samego porywał do buntu, umiał natchnąć nieschematycznego bohatera pozytywnego swej sztuki. Dlatego przymykamy oczy na słabości, a poddajemy się sile oddziaływania Zbójców. Bywają takie fenomeny w literaturze każdego narodu — pierwsze dramaty Słowackiego są też jakby mieszaniną eliksiru młodości z eliksirem geniuszu.
Schiller był poddanym jednego z okrągło trzystu państewek, składających się na Rzeszę Niemiecką po rozdrobnieniu westfalskim. Państewka były przeważnie groteskowe — prócz niewielu, które rosły, aż jedno z nich połknęło wszystkie — ale nie byli groteskowi ich władcy, miniaturowi (czy więksi) despoci, w żelaznym rygorze feudalnym trzymający swoje włości dziedziczne. Schiller rósł „pod opieką” wyjątkowo wrednego typa, księcia Karola Eugeniusza wirtemberskiego, tego samego, który sprzedawał Anglikom swoich chłopów na amerykańską wojnę — doskonałego w swoich przestępstwach przykładu gnicia feudalnego ustroju. Poeta nienawidził swego „miłościwego” dręczyciela, choć ślęczał nad księgami prawniczymi czy też dukał felczerskie mądrości, jak mu „życzliwy opiekun” nakazywał. Toteż nim swą słynną ucieczką zerwał więzy, łączące go z wirtemberskim satrapą, wyzwolił się od nich czynem pióra — uderzeniem Zbójców in tyrannos. Karol Moor, pełen szlachectwa duszy młodzieniec, staje na czele bandy wykolejeńców i morderców — by walczyć o wolność, by naprawiać na gorąco krzywdy społeczne, jak je naprawiał angielski zbójca, Robin Hood. Precz z feudalizmem! Niech żyje wolność! precz z klerem, popierającym zmurszały ustrój! Precz z podłymi książętami; Precz!!
Schiller rósł w epoce, w której młodzi pisarze ze szczególną pasją rwali zardzewiałe łańcuchy feudalizmu. Za oknami ich trzystu więzień szykowała się wielka francuska rewolucja burżuazyjna. Poeci żyli w uniesieniu „burzy i naporu” (Sturm — und Drang-periode), Zbójcy stali się najwyższym wzniesieniem tej fali. Widz i czytelnik w Niemczech powitali sztukę burzą oklasków, płomiennym odzewem na hasło. Oto była prawdziwie agitacyjna, nabrzmiała aktualnością sztuka, rozpalająca w swoich tyradach i monologach żagiew wolności. Kogóż mógł zmylić głupi wybieg cenzury, przerzucający współczesną akcję sztuki w odległą przeszłość historyczną? Przez jeden teatralny wieczór stał się felczer wirtemberski literacką i ideowo-polityczną potęgą w młodomieszczańskich Niemczech.
Ale jemu szło o opinię uwielbianego Goethego. Co powie niedościgły mistrz? Goethe — jeszcze nieolimpijski, ale już pisarz dojrzały w swoim umiarze, zadomowiony na Parnasie — przeraził się i grzmotu oklasków, i nieumiarkowania sztuki. „Okropność” wyjąkał zgorszony. Po latach osłabił niechęć, zaprzyjaźnił się — on „Mickiewicz” ze swoim „Słowackim” — i nazwał Zbójców dziełem „genialnej młodzieńczej niecierpliwości i żywiołowości”. Ale mierziło go w tej sztuce wiele: przede wszystkim jej gwałtowność, jej kipiąca, zrywająca tamy klasycyzmu pasja.
Schiller powiedział w prologu do Zbójców: „Napisałem powieść dramatyczną, a nie dramat teatralny”. Miał tylko częściowo rację. Bo choć to prawda, że książkowy tekst Zbójców przelewa się poza rampę, tworzy epicką historię, pełną epizodów i dygresji i dywagacji — już reżyser prapremiery Zbójców, Dalberg, umiał z nich wykroić (za zgodą Schillera, o teatralny tekst swoich utworów mało dbałego) potężny, wrzący dramat, trafiający do najszerszego kręgu widzów.
I tu dochodzimy do sedna sprawy, do odpowiedzi na postawione na wstępie pytanie. Jaka jest główna przyczyna popularności Zbójców? Oto ta, że jest to dramat ludowy — w najszlachetniejszym znaczeniu
tego słowa. Dramat, którego ludzie są jasno określeni, wykuci z jednej bryły. Dlatego budzą uczucia mocne, porywają lub odpychają, ale nikogo nie zostawiają obojętnym.
* * *
Zbójców wybrał na jubileuszowe przedstawienie dziesięciolecia swego istnienia zasłużony Teatr im. Jaracza w Łodzi, dawny Teatr Wojska Polskiego, w którym włodarzył Leon Schiller, stwarzając szereg znakomitych przedstawień, w całej Polsce głośnych. Obecnym kierownikiem artystycznym teatru jest ceniony artysta Feliks Żukowski — w Zbójcach gra „panującego hrabiego” Moora, ojca szlachetnego Karola i niegodziwego Franciszka. Karola stara się Andrzej Szalawski pokazać tak jak polecał Schiller (autor): by go móc i kochać i nienawidzić, i pogardzać nim i opłakiwać jego nieszczęsną dolę. Wyrzutek rodu ludzkiego — czyli Franciszek Moor — jest w słusznej interpretacji Emila Karewicza zbiorem różnych zewnętrznych i wewnętrznych obmierzłości, ale jednak człowiekiem, nie diabłem. Reszta zespołu poprawna w swoich niełatwych zadaniach. Reżyser Czesław Staszewski pewniejszą dłonią prowadzi sceny kameralne niż zbiorowe.
Na maj br. przypada, jak wiadomo, 150 rocznica śmierci autora Zbójców. Łódzkie widowisko jest udanym w zasadzie prologiem do przygotowywanych na ten okres obchodów.