Artykuły

Budynek ciągle płacze

W Starym Teatrze w Krakowie trwa eksperyment - to aktorzy decydują o repertuarze. Już 9 lutego nowa premiera — Królestwo Remigiusza Brzyka.

Trwa próba Królestwa, na scenie cha­os. Pozostała scenografia z wczorajszego spektaklu (kanapa, gigantyczna dmucha­wa, materace), ale jest już kilka nowych ele­mentów (szpitalne łóżko, wielkie ekrany), które mają się znaleźć w najbliższej pre­mierze. Kilku aktorów wręcz ginie wśród piętrzących się przedmiotów.

Akcja filmowego pierwowzoru, serialu Larsa von Trie­ra, rozgrywała się w kopenhaskim szpitalu. W teatralnej wer­sji miejscem akcji staje się krakowski Stary Teatr. Na ekranach umieszczonych na scenie widać aktorów, którzy przemierzają korytarze, knują w garderobach, rozmawiają w bufecie, windzie, foyer… Na samej scenie właściwie dzieje się najmniej. To miejsce jakby trochę zapomniane.

— To nie przypadek — śmieje się Remigiusz Brzyk, reżyser spektaklu. — Jeżeli spojrzeć na ostatni rok w tym teatrze, to najmniej działo się właśnie na scenie. Czy dyskutowano tutaj o czymś ważnym? Gdzie się odbywały najważniejsze rozmowy, gdzie podejmowano ryzyko?

Królestwo Brzyka opowiada nie tylko o budynku Starego Teatru, ale przede wszystkim o panującej w nim atmosferze, lę­kach, nadziejach. Te ostatnie pojawiły się po sezonie 2017/2018, najgorszym od lat, kiedy dyrektor Starego i Ministerstwo Kul­tury zgodzili się na powołanie rady artystycznej, która przejęła kompetencje dyrektora artystycznego. Rada zaprosiła do pra­cy wielu reżyserów, m.in. Monikę Strzępkę, Agnieszkę Glińską, Pawła Miśkiewicza, Krzysztofa Garbaczewskiego, Michała Borczucha czy Konstantina Bogomołowa. Czy to koniec kryzysu na­rodowej sceny? Czy początek innych kłopotów?

— To może być spektakl oczyszczający, dla wszystkich — mówi Marek Mikos, dyrektor Starego Teatru.

Poprzedni sezon był pełen sprzeczności. Nowy dyrektor grał głównie stary repertuar, z czasów poprzedniego szefa Jana Kla­ty. Teatr jest z nazwy „narodowy”, a spektakle robili reżyserzy z Ukrainy czy Argentyny. Wszyscy zastanawiali się, czy w Kra­kowie będzie powtórka z Wrocławia, gdzie rozsypał się świetny zespół Teatru Polskiego.

Sumienie teatru 

Brzyk zaczął kompletowanie obsady przedstawienia od pomywaczy, postaci epizodycznych, lecz dla jego spektaklu klu­czowych. Mówią mało, ale są kimś w rodzaju pary mędrców, któ­ra z dystansem do świata komentuje akcję.

— Zastanowiłem się, kto jest twarzą i sumieniem tego teatru? Nie miałem wątpliwości, że to Anna Dymna i Krzysztof Globisz — mówi Brzyk.

— Gdy jest smutno, płaczą dzieci, a gdy jest żałoba, płaczą do­rośli. A co, gdy budynek płacze? — Krzysztof Globisz powoli cedzi słowa, jakby te najprostsze prawdy rodziły się najtrudniej.

— Budynek płacze? — pyta Dymna.

— Już dawno zaczął płakać.

Anna Dymna urywa się z próby, trochę ją denerwują mikroporty, ciągłe czekanie, walka z kamerami, śmieje się, że nikt nie zauważy, jak wyjdzie, bo cała jej rola to zmywanie foyer mopem.

Zastrzega, że o Starym nie ma co dużo mówić. — Od siedmiu lat mogę być na emeryturze. Podczas tego sezonu pomyślałam sobie przez chwilę: odejdę, żeby mi serce nie pękło, jak patrzę, co się działo z tym moim najwspanialszym domem — mówi. — Ale koledzy dali mi poczuć, że jestem potrzebna, że mogę się przy­dać, żeby choćby studzić emocje, wspierać swoją niezmienną, prawdziwą miłością do tego teatru. W tym roku mija 45 lat, od­kąd zaczęłam tu grać. Jestem szczęśliwa, gdy patrzę, z jakim od­daniem, pokorą i wysiłkiem grupa ludzi potrafi walczyć o sprawę i swoje miejsce na ziemi.

Mądra pokora 

Kłopoty Starego zaczęły się, kiedy minister kultury nie przedłużył Janowi Klacie kontraktu na drugą kadencję i wios­ną 2017 r. rozpisał konkurs na stanowisko dyrektora. Chodziło o usunięcie Klaty, jednego z najzdolniejszych reżyserów swoje­go pokolenia, cenionego przez środowisko i publiczność, ale dla władzy niewygodnego. Zwycięstwo Marka Mikosa było zasko­czeniem, wielu potraktowało to jak policzek. Dyrektorem jedne­go z najważniejszych teatrów w Polsce został człowiek, którego zespół nie zaakceptował. Bez doświadczenia, nigdy nie prowa­dził sceny, nie pracował w teatrze. Lata temu był dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, pisał recenzje teatralne. Potem szefował lokalnej redakcji TVP w Kielcach.

Zespół aktorski był podzielony. Część chciała konfronta­cji z władzą. Starszyzna uspokajała: poczekajmy. Aktorzy dziś wspominają, że cały czas mieli w tyle głowy, że trzeba rozmawiać z nowym dyrektorem i ministerstwem, bo władza tylko czeka na zaostrzenie konfliktu. Koledzy z Wrocławia wywołali wojnę i po roku nie ma śladu po wspaniałym teatrze i zespole. Los Polskie­go był dla nich przestrogą.

— Zobaczyliśmy, że protesty środowiska teatralnego komplet­nie nie robią na urzędnikach wrażenia, są właściwie zbywane — wspomina aktor Starego.

— Ten zespół ma dumę i pokorę. Pracował z największymi: Swinarskim, Jarockim, Wajdą… Świadomość tego daje nam wiel­ką siłę — mówi Anna Dymna. — Ale też robienie spektakli z tymi reżyserami, wielkimi indywidualnościami, dało konieczną dziś lekcję mądrej pokory. Obie te cechy przydały się nam w ubie­głym sezonie. Stary Teatr ma najlepszy zespół świata.

Bojkot

Początek rządów Marka Mikosa to były kolejne niefortunne gesty. Najpierw publiczne rozstanie z Michałem Gieletą, który miał być dyrektorem artystycznym, potem wybór jego następcy.

— Mianowanie jako dyrektora artystycznego Jana Polewki, scenografa, którego myślenie o teatrze zatrzymało się na latach 90., było jak policzek. Taki styl zawłaszczania instytucji według „dobrej zmiany” — mówi aktor Juliusz Chrząstowski.

— Ze startem łatwo nie miałem — tłumaczy Marek Mikos. — Klata ułożył repertuar wieczornych spektakli od września do grudnia, co blokowało próby do nowych spektakli.

Tyle że tych nowych nie było nawet w planach, bo polscy reży­serzy nie chcieli tutaj pracować. Trwał cichy bojkot.

— Dzwoniłem do nich, mówili: chętnie, ale nie w tym sezonie — wspomina Mikos.

Pierwszą premierą był Dom Bernardy A w reżyserii nikomu nieznanego Alejandro Radawskiego, dramaturga argentyńskie­go polskiego pochodzenia. Na pięć ról cztery aktorki odmówiły zagrania.

— Niepisana umowa jest taka, że raz w sezonie aktor może nie przyjąć roli — mówi Katarzyna Krzanowska, jedna z aktorek, któ­re odmówiły. — Mikos wziął mnie na rozmowę i długo namawiał, ale bez skutku.

Zagrała tylko jedna aktorka Starego, resztę trzeba było ściąg­nąć z Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie.

— Klata obiecywał zaprosić Luka Percevala, europejską gwiazdę, który miał zrobić Braci Karamazow. A zamiast tego dostaliśmy półamatora z Argentyny, który coś wystawiał po domach kultury — mówi Maciej Stroiński, krytyk teatralny z Krakowa.

W teatrze funkcjonowały dwa światy. Do 16.00 pracowała dy­rekcja, administracja, pion techniczny. O 18.00 przychodzili ak­torzy na spektakl.

Stary przestał być jednym zespołem.

— Klata jest artystą, miał wizję, strategię, wiedział, jaki teatr chce tworzyć, do jakiej widowni mamy mówić ze sceny — wspo­mina Juliusz Chrząstowski. — Oczywiście, to wywoływało kon­trowersje, ale też wzbudzało szacunek. Miałem poczucie bycia aktorem w świetnym teatrze. Po zmianie dyrekcji to bardzo szybko legło w gruzach. Byłem załamany, bo nie było żadnego planu, perspektyw. Całkowity artystyczny dryf.

Ultimatum

W grudniu 2017 r. u Mikosa pojawili się przedstawiciele zespołu i zaproponowali układ: my weźmiemy udział w nowej premierze, nie dopuścimy do publicznej kompromitacji Starego, ale aktorzy powołają radę artystyczną, która będzie odpowiada­ła za linię repertuarową teatru.

— Powstanie rady było mu na rękę. Zwolniłoby go z prowadze­nia spraw artystycznych, kończyło bojkot środowiska, co było dla niego tak naprawdę utrapieniem — mówi jeden z aktorów. — Problemem było tylko to, czy na takie rozwiązanie zgodzi się ministerstwo.

Rada artystyczna w Starym to spełnienie najbardziej de­mokratycznych postulatów — żartują aktorzy, którzy w głoso­waniu wybrali siedem osób (Anna Dymna, Ewa Kaim, Anna Radwan, Dorota Segda, Roman Gancarczyk, Radosław Krzyżowski i Krzysztof Zawadzki).

Aktorzy zgodnie z obietnicą wzięli udział w następnej premie­rze, Masarze, tekst litewskiego dramaturga reżyserował Sta­nisław Mojsiejew.

— To był szczyt upokorzenia — opowiada aktorka Katarzyna Krzanowska. — Praca z amatorem, który został wpuszczony do teatru narodowego.

Reżyser na każdy pytanie odpowiadał: nie wiem. — Jako ak­torzy dawaliśmy z siebie wszystko, ale miotaliśmy się, nie wie­dzieliśmy, co gramy, bo reżyser nie potrafił nam tego powiedzieć — wspomina Radosław Krzyżowski.

Samo granie też było upokorzeniem. Duża sala teatru mieści 350 miejsc, a zajęte były pierwsze dwa rzędy. — Musieliśmy za­cisnąć zęby i robimy to do dzisiaj, dzięki temu udało się pchnąć sprawy do przodu — dodaje Krzyżowski.

Rok marazmu 

— Artystycznie ubiegły sezon to był zmarnowany czas. Sens bycia w teatrze dawały wieczorne spektakle — mówi Juliusz Chrząstowski. — Widownia okazała nam olbrzymie wsparcie: oklaski na stojąco, transparenty w rodzaju „Trzymaj się, Stary”.

Tak naprawdę dzięki widzom i ich reakcjom trwaliśmy. Owacyj­nie przyjmowane spektakle Jana Klaty czy Moniki Strzępki po­zwalały zapomnieć, że w ciągu dnia niczego nie próbujemy.

— To był rok schizofrenii, z jednej strony artystycznie czarny sezon dla zespołu, koszmar. A z drugiej nigdy nie czułam się tak potrzebna jak wtedy. Ten rok nas połączył jeszcze bardziej jako grupę — opowiada Katarzyna Krzanowska. — Granie wieczora­mi dla pełnej sali było euforyczne, a potem cały dzień dołu, co­dzienna huśtawka emocjonalna. Mimo to nie chcieliśmy dać się rozbić. Graliśmy też w otwarte karty, nie schodziliśmy do pod­ziemia. Zebrania organizowaliśmy jawnie, na pustej widowni, w ciągu dnia.

— Co wieczór dostawaliśmy argument, że nie możemy pozwo­lić, by ktoś rozbił ten zespół — podkreśla Krzyżowski.

Pytam, jak Staremu udało się uniknąć losu Teatru Polskie­go we Wrocławiu. — Jest kilka przyczyn. Nie bez znaczenia jest chyba to, że zespół Starego, jeśli chodzi o średnią wieku, jest jed­nak nieco starszy, niż była ekipa TP we Wrocławiu — odpowiada Krzyżowski, który jest szefem rady artystycznej. — Mamy wielu aktorów z ogromnym doświadczeniem, którzy wiedzą, że dyrek­torzy się zmieniają, a budowa zespołu to proces wieloletni i to właśnie zespół trzeba było chronić za wszelką cenę. Weźmy dla przykładu Dorotę Segdę, która jest rektorem Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, czy Annę Dymną. Mają gen odpowie­dzialności, doświadczenie, wyczucie dyplomacji. W takim mo­mencie to były umiejętności bezcenne. Poza tym Marek Mikos jest dużo mniej konfrontacyjny niż Cezary Morawski, dyrektor z Wrocławia — tłumaczy Krzyżowski.

Eksperyment 

Pytam aktorów o nastroje w Starym w styczniu 2019 R.

— Narzekanie byłoby hipokryzją. Jak przypominamy sobie at­mosferę ze stycznia 2018 roku, to zaszła gigantyczna zmia­na: są próby, nowe spektakle, zapał. Odbyła się już premiera Roku z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej Moniki Strzępki, Remigiusz Brzyk przygotowuje Królestwo, a Agnieszka Glińska — Panny z Wilka. Ale nie rozwiązaliśmy naszych problemów — mówi jeden z aktorów Starego.

— Teatr repertuarowy to nie jest miejsce na demokrację. To instytucja, która lubi hierarchię, jest uzależniona od lidera — uważa Radosław Krzyżowski. — Nasza rada to eksperyment i nie ma co się oszukiwać - jest rozwiązaniem dobrym na jakiś czas. Jak mamy oceniać spektakle? Przecież my gramy w tych przedstawieniach, jesteśmy „podwładnymi” reżyserów i mamy ich rozliczać?

— Taka kolektywna odpowiedzialność za instytucję jest nie­spotykana w publicznych teatrach. Tyle że każdy eksperyment musi mieć określoną datę zakończenia — mówi Chrząstowski.

— Trzymając się metafory szpitalnej, rada to rodzaj kroplów­ki dla tego zespołu, czyli chorego. Pacjent poczuł się lepiej, nie zszedł, ale przecież nie został uleczony — mówi podczas prób Re­migiusz Brzyk. — Na kroplówce nie da się długo pojechać. 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji