Artykuły

Zawsze Demarczyk

Uparta i świadoma siebie indywidualistka nie odnalazła się w świecie, który przykrawa wszystkich do modelu międzynarodowej gwiazdy. Za wielka na swoje czasy.

Pamięci mojego brata Krzysztofa

■ Początek maja 1976, sala krakowskiego Teatru Kameralnego przy Starowiślnej (wtedy Bohaterów Stalingradu) zatło­czona po brzegi, zajęto nawet stopnie prowadzące ku scenie. Powoli gaśnie światło, zamiera gwar. Nagle ciszę i ciemność roz­rywa budząca dreszcz wokaliza, a reflek­tor wydobywa postać, która niepostrzeżenie wyszła zza kulis. Szczupła, czarno­włosa kobieta w czarnej połyskującej sukni zaczyna śpiewać jeden z najpięk­niejszych późnych wierszy Bolesława Le­śmiana — „Jam — nie Osjan!…”.

To wyznanie śpiewaka, który krył się pod cudzym imieniem, „tarczą złudy obronny”, ale kiedy porażony smutkiem zwrócił się do Boga, usłyszał zdumiewa­jące słowa: „Jam — nie Bóg! Twarzy mojej spragniony zatraty, / Maskę Boga przywdziałem, zdradziecko pokrewną, /I za niego stworzyłem bezrozumne światy, / Tak, jak on by je stworzył…”. Opowieść o maskach, o samotności, o niezrozumie­niu, na które jesteśmy skazani.

„Nikt się nigdy nie dowie, czym byłem dla siebie” mówią obaj, Osjan — nie Osjan i Bóg — nie Bóg. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego Ewa Demarczyk 20 lat temu ukryła się przed światem, a wcześniej ze­rwała niemal wszystkie z nim kontakty. To znaczy trochę wiemy, choć nie będę tu przypominał żenującej dla władz mojego miasta historii końca teatru wielkiej, za­pewne największej polskiej pieśniarki. Pozostaje jednak tajemnica żalu, który w so­bie nosiła, poczucia krzywdy i zdrady.

— Najbardziej mnie dziś boli ten jej żal do świata, i to, że nie potrafię go zro­zumieć — mówi dziś Joanna Olczak-Ronikier, współtwórczyni Piwnicy pod Ba­ranami i pisarka, kiedyś bliska przyja­ciółka Ewy. — Pamiętam ją jako młodą, piękną dziewczynę, pełną radości i ener­gii, otwartą wobec innych i uwielbianą przez publiczność, zupełnie jednak po­zbawioną manier gwiazdy. Nie była po­sągowym Czarnym Aniołem! Zobaczy­łam ją po raz pierwszy, kiedy pojawiła się w naszym kabarecie…

■ 24 czerwca 1962, tym razem nie piw­nica w pałacu Potockich przy Rynku, ale klubowo-stołówkowa sala Domu Litera­tów przy Krupniczej 22. Kabaret wyrzu­cony został ze swojej siedziby, przygarnęli go pisarze. Nad salą mieszka Hanna Mortkowicz-Olczakowa, wielbicielka Piwnicy. Jej córka Joanna przeniosła się do War­szawy z mężem, niemieckim dziennika­rzem Ludwigiem Zimmererem, ale regularnie bywa w Krakowie. Jest i tym ra­zem, gdy w programie Siedem dziewcząt pod bronią, czyli Boże, zachowaj Fran­ciszka występuje po raz pierwszy Ewa Demarczyk.

— Nie miała jeszcze swojego reper­tuaru, piosenki Kupcie szczeniaka!, którą śpiewała wcześniej w kabarecie studentów Akademii Medycznej Cyru­lik, Piotr Skrzynecki nie chciał. Zaczęła od brawurowo wykonanej Rebeki, po­tem był, o ile pamiętam, inny przedwo­jenny szlagier: Puchowy śniegu tren… Była olśniewająca! — mówi Joanna Olczak-Ronikier.

Rebekę, z tekstem Andrzeja Własta (Gustawa Baumrittera) i muzyką Zyg­munta Białostockiego — obaj zginęli w getcie warszawskim — usłyszę na żywo kilkakrotnie. Ze starego szlagieru Ewa Demarczyk zrobiła dwuaktowy dramat o młodej Żydówce z małego miasteczka, którą najpierw uskrzydla miłość, a po­tem pogrąża w rozpaczy świadomość, że to miłość niemożliwa. Puchowy śniegu tren (słowa także Własta), zaśpiewany bardziej pastiszowo, to rzecz o bogatym paniczu, który wykorzystał i porzucił na mrozie biedną dziewczynę.

Piosenkę nadawano niegdyś w radio, ale nie ma jej na żadnej płycie. Nigdzie też nie można znaleźć — ten refren będzie się powtarzał! — wspomnianego wcześniej, genialnego Osjana z muzyką Zygmunta Koniecznego.

Pojawienie się Ewy Demarczyk w Piw­nicy to właśnie początek jej współ­pracy z Koniecznym. Kompozytor po­stanawia jej dać Czarne anioły ze sło­wami Wiesława Dymnego; miała tę pio­senkę zaśpiewać pierwsza piwniczna gwiazda i partnerka Dymnego, Barbara Nawratowicz. Wedle relacji Koniecznego swojej decyzji o mało nie przypłacił ka­lectwem: Nawratowicz weszła do sali na Krupniczej podczas próby i próbowała zatrzasnąć wieko fortepianu na jego pal­cach. Ona — a po wielu latach emigracji wróciła do Krakowa — pamięta tę scenę inaczej, ale se non è vero…

No i dwa utwory bodaj najważniejsze, oba do słów Tuwima: Grande Valse Bril­lante (fragment Kwiatów polskich) i Tomaszów. Skomponowane dla Mie­czysława Święcickiego, bo to przecież mo­nologi mężczyzny.

— To ja — przyznaje Joanna Olczak-Ronikier — dokonałam barbarzyńskiego czynu i przerobiłam oba teksty, by mogła je za­śpiewać kobieta. Wybuchł skandal, protestowała Stefania Tuwimowa, Zygmun­towi chciano wytoczyć proces o naruszenie praw autorskich, oburzał się Jerzy Fi­cowski. Dziś o tym nikt nie pamięta…

Wtedy też zachwyt przeważył nad zgorszeniem. Sukces na pierwszym festi­walu w Opolu (1963), rok później w Sopo­cie. „Zachwyciła mnie — pisała 13 sierpnia 1964 r. w dzienniku Maria Dąbrowska po obejrzeniu transmisji z Sopotu, gdzie De­marczyk zaśpiewała właśnie Grande Valse…. — I jest przepyszną indywidual­nością piosenkarską — z dobrym głosem, pełną ekspresji twarzą, bezbłędną gesty­kulacją. Słuchało się jej z pasją i z pasją też śpiewała”.

A ja porównuję nagranie z Sopotu z tym, co sam kilkakrotnie słyszałem na żywo. I mam wrażenie, że ta niezwykła piosenka, która najpierw była triumfal­nym wyzwaniem rzuconym mężczyźnie przez młodą, świadomą swojej urody ko­bietę, w późnych latach stawała się coraz bardziej gorzką skargą na przemijanie.

■ Rok 1967, Czarny album, czyli „Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego”. „Kto wie, czy nie najważ­niejsza płyta w dziejach kultury inteligenckiej w PRL. Ewie Demarczyk dała nieśmiertelność za życia, a nam milion wzruszeń. Więc przyjmijmy, którzyśmy na czarnym albumie się wychowali, że nie umarła” — napisał kilka dni temu na Facebooku Piotr Paziński. Kiedy ten al­bum się ukazał, Piotra nie było jeszcze na świecie, a ja miałem 11 lat i słuchałem tej płyty dzięki starszemu o 11 lat bratu.

Podkreślam różnice wieku, bo miłość do Ewy Demarczyk łączyła i łączy pokolenia. Od Dąbrowskiej, Władysława Ta­tarkiewicza, Stefana Kisielewskiego i Je­rzego Turowicza, po dzisiejszych trzydzie­sto- i czterdziestolatków. I rzeczywiście stanowi ważny, bo wciąż żywy fragment naszej przeszłości. Kazimierz Wyka, naj­pierw sceptyczny wobec pomysłu, by śpiewać wiersze Baczyńskiego, po wysłu­chaniu Wierszy wojennych wysłał do Ewy Demarczyk telegram z jednym sło­wem: „Przepraszam”.

„Czy piosenkarstwo jest sztuką przez wielkie «S», tak jak wielki pisarz czy wielkie dyrygenctwo?” — zastanawiał się w 1967 r. Kisiel, zachwycony zarówno Ewą Demarczyk, jak i Koniecznym oraz całym „piwnicznym” klimatem. W tym samym roku na recitalu Demarczyk był Jerzy Zawieyski — pisarz, współpracow­nik „Tygodnika”, poseł koła Znak, który wkrótce, wiosną ’68, miał dramatycznie zakończyć karierę polityczną. Zawieyski — co należy dodać, również człowiek teatru, przed wojną występujący na scenie — pisze w dzienniku: „Wieczór niezapomniany. Demarczyk recytuje i śpiewa, a właściwie gra poematy, wiersze trudne, piękne, z oryginalną muzyką. Jest to wła­ściwie gra aktorska najwyższej klasy. Wielka sztuka. Edith Piaf to genialna, plebejska, podwórzowa pieśniarka! Demar­czyk jest wyrafinowana, lecz równocze­śnie pełna prostoty, klarowności, zdumie­wającej siły dramatycznej. Dawno nie wi­działem tak olśniewającego aktorstwa!”.

Trzy lata wcześniej Jan Józef Szcze­pański zaprowadził do Piwnicy pod Ba­ranami swojego kuzyna-emigranta Wi­tolda Kuncewicza, syna pisarki Marii — „co było większą atrakcją dla nas niż dla niego”, komentuje ironicznie. I dalej głosi pochwałę cyganerii, by przenikli­wie spuentować: „Kiedyś w przyszłości to będzie epoka kulturalnej historii — Kra­ków Koniecznego, Skrzyneckiego, Ewy Demarczyk, jak był Kraków Sichulskiego i Boya. Tylko że ci mają ostrzejszą świado­mość przemijania… umieją zadbać o to, żeby wspomnienie po nich, nawet jeśli musi trącić staroświecczyzną, nie zabar­wiło się rozlazłą rzewnością”.

■ Nowa Edith Piaf? Często się powtarza, że kimś takim miała zostać Ewa Demarczyk dzięki zaproszeniu sławnego fran­cuskiego impresaria Bruno Coquatrixa, właściciela paryskiej Olympii, i że z nie­jasnych do końca przyczyn tę szansę straciła. Czy to jednak rzeczywiście była szansa i czy — pomijając już kwestie ję­zyka — uparta i świadoma siebie indywi­dualistka odnalazłaby się w świecie, który z pewnością chciałby ją sformatować, przykroić do modelu popularnej między­narodowej gwiazdy? Rację miał raczej Za­wieyski, podkreślając różnice między De­marczyk a Piaf.

Poza tym — trudno mówić o braku suk­cesu artystki, która objechała niemal wszystkie kraje Europy, występowała w USA i Brazylii, na Kubie była uwiel­biana i jako gość specjalny występowała na wielu zagranicznych festiwalach. Śpie­wała nie tylko po niemiecku, ale też po francusku, hiszpańsku i angielsku. Jej ro­syjska płyta (1975) miała pierwszy nakład w wysokości 2 milionów egzemplarzy, łącznie zaś sprzedano 17 milionów...

„Koncert w moskiewskim Związku Li­teratów był jednym z największych prze­żyć w moim życiu” — mówiła w 1974 r. Jó­zefowi Opalskiemu. Wcale się temu nie dziwię, słuchając płyty Miełodii. Ewa Demarczyk śpiewa na niej po rosyj­sku Grande Valse…, Tomaszów oraz Groszki i róże, a po polsku — świetnie przełożone (przez m.in. Jerzego Pomianowskiego i Wiktora Woroszylskiego) wiersze dwojga wielkich, prześladowa­nych i długo wyklętych we własnej oj­czyźnie rosyjskich poetów, Osipa Mandelsztama (Cyganka i Skrzypek Hercowicz) i Mariny Cwietajewej (Imię twe). W repertuarze miała też Annę Achmatową i kolejne utwory Cwietajewej, w tym śpiewany w oryginale wiersz Ba­bimi, poświęcony babce poetki — Polce.

Muzykę do rosyjskich wierszy skom­ponował Andrzej Zarycki, który z De­marczyk zaczął współpracować w roku 1966 i pracowali razem ponad 20 lat. „Słu­chając każdego wykonania tej piosenki — pisał o Cygance Mandelsztama/Pomianowskiego/Zaryckiego Józef Opalski — odnosi się wrażenie, że Ewa chce prze­kazać całą swą miłość do tego cudownego wiersza. Utwór śpiewany już od kilku lat, z każdym nowym wykonaniem zyskuje na głębi i wyrazie”.

Bo też zarówno poszczególne utwory, jak i całe koncerty były właściwie spek­taklami teatralnymi. Ewa Demarczyk ukończyła zresztą krakowską szkołę teatralną, choć zagrała chyba tylko w spek­taklu dyplomowym (w filmie Jerzego Skolimowskiego Bariera z muzyką Krzysztofa Komedy jest jedynie — i aż! — jej głos). „Nie była bezwolnym narzędziem w rękach kompozytorów i aranżerów — pisze dziś Dorota Kozińska. — Konse­kwentnie tworzyła teatr własny i osobny — jednej śpiewającej aktorki. Kiedy stra­ciła tę możliwość, odsunęła się od ludzi… Tuwim, Leśmian i Mandelsztam w kilku wierszach przemawiają już tylko jej gło­sem. Tylko Demarczyk czaszki białe to­czy przez płonące łąki krwi, kiedy nad­chodzi rocznica śmierci Baczyńskiego”. Wspaniałe „theatrum mundi”, jak na­zwał to Opalski.

■ Ludwig Zimmerer, niemiecki dzienni­karz, przyjechał do Polski w 1956 r. i zo­stał w niej na zawsze. Był koresponden­tem „Die Welt”, później zachodnioniemieckiego radia. Stworzył wspaniałą, niestety rozproszoną po jego śmierci w 1987 r. kolekcję polskiej sztuki tzw. „naiwnej”, tłumaczył na niemiecki Mrożka. Przez długi czas był jedynym mieszkającym w Polsce dziennikarzem z Republiki Federalnej Niemiec. Znajdo­wał się pod baczną obserwacją polskich służb, zwłaszcza że układ normalizujący stosunki między obu krajami podpisano dopiero w grudniu 1970 r.

Z Joanną Olczakówną pobrali się w 1959 r. Ich dom na Saskiej Kępie stał się wkrótce ośrodkiem życia nie tylko to­warzyskiego. Jerzy Turowicz i Klaus von Bismarck zamykali się w łazience i odkrę­cali krany, by móc bezpiecznie porozma­wiać np. o słynnym Liście biskupów pol­skich do biskupów niemieckich… Ewa Demarczyk zatrzymywała się u Zimmererów, wyjeżdżając na kolejne zagra­niczne występy, a Ludwig wyszukiwał dla niej wiersze, które mogłaby zaśpie­wać w Niemczech, potem ćwiczył z nią wymowę. Stąd utwory tak wspaniałe jak Nähe des Geliebten ze słowami Goethego (komponując muzykę Andrzej Zarycki miał niezłych poprzedników, wśród nich Schuberta) czy Musik in Mirabell ze słowami Austriaka Georga Trakla.

— Któregoś dnia — wspomina Joanna Olczak-Ronikier — Ewa powiedziała mi, że jest jej bardzo przykro, ale nie będzie już u nas mieszkać i ograniczy swoje wizyty. Smutni panowie wezwali ją na rozmowę i zażądali, by zdawała relację z każdego pobytu u Zimmererów: kto ich odwiedza, o czym się rozmawia i tak dalej. Odmówiła, ale w obawie przed utratą paszportu zdecydowała, że woli po prostu unikać pretekstu do szantażu. Co jednak najważ­niejsze — powiedziała mi o tym wprost. Poza nią nikt tego nie zrobił, a przecież nie ją jedną o nas wypytywano…

Katarzyna Zimmerer, córka Joanny i Ludwiga, pracuje nad książką o ojcu. Przeglądała teczki, które założyło mu SB — w archiwum IPN w Wieliczce jest ich kilkadziesiąt. Znalazła sprawozda­nia z trzech rozmów przeprowadzonych z Ewą Demarczyk. Sprawozdanie trzecie jest krótkie: autor proponuje, by zrezy­gnować z dalszych prób pozyskania jej współpracy, bo konsekwentnie odma­wia i „nie rokuje”…

I jeszcze historia z książki Joanny O1czak-Ronikier o Piwnicy, opowiedziana przez Marię Orwid, profesor psychiatrii i wielką przyjaciółkę pieśniarki. „Ewa była zawsze bardzo suwerenna. Pamię­tam, jak z okazji jakiegoś późnogomułkowskiego zjazdu zaprosili ją do udziału w uroczystym koncercie, który miał kończyć obrady. Ewa odmówiła. Od­były się długie narady z mecenasem Ka­rolem Buczyńskim [on, jego żona Ruth, również adwokatka, i jego córka Maria byli wiernymi przyjaciółmi Piwnicy], jak umotywować odmowę, by nie wyni­kło zbyt wiele przykrości. Próbowałam ją przekonać konformistycznie: Nie chcą przecież od ciebie nic złego. Chcą, żebyś wykonywała swój zawód. A ona na to: Nie mogę dla nich śpiewać. Nie wiem, co oni tam uchwalą”.

■ Kiedy przyszedł marzec 1968, Ewa De­marczyk śpiewała w Piwnicy Psalmy Dawidowe z muzyką Stanisława Radwana. „Pamiętam — wspominała Ma­ria Orwid, Żydówka ocalona z Zagłady — jak różne szuje wołały wtedy, że Ewa, śpiewając Psalmy, ostentacyjnie mani­festuje swoją żydowskość. Przyjaciele, chcąc jej oszczędzić przykrości, nama­wiali: Zdementuj to. A ona odpowiadała: Nie mogę. Nie chcę. To nie ich sprawa, kim jestem, a kim nie jestem, co śpiewam i dlaczego śpiewam”.

Święta księga Żydów i chrześcijan nie była w Marcu i jeszcze długo po nim do­brze widziana. W grudniu 1971 r. Jan Jó­zef Szczepański po wizycie Stanisława Lema notował: „Ewa Demarczyk mó­wiła mu, że nie pozwalają jej występo­wać w radio i telewizji z Pieśnią nad pie śniami”. I znów ten refren — nie ma… Kawałeczek Psalmów można zobaczyć w Polskiej Kronice Filmowej. Pieśń… z muzyką Zaryckiego, nagrana w Bruk­seli, jest na YouTubie. Obu utworów nie ma na żadnej płycie

Lata 70. to czas zmian. Ewa Demar­czyk odchodzi z Piwnicy pod Baranami. Napisany dla niej Tryptyk Zygmunta Koniecznego — ambitne dzieło na kan­wie tekstów Pierre’a Louÿsa, Brunona Schulza i Jules’a Micheleta — nie doczeka się wystawienia, pieśniarka uzna, że par­tytura przekracza jej możliwości wo­kalne. Nie przyjmie też propozycji, by w inscenizacji Nocy listopadowej przy­gotowanej przez Andrzeja Wajdę, z mu­zyką Koniecznego, zagrać — a właściwie zaśpiewać — rolę Pallas Ateny (zrobi to Barbara Bosak).

Zaśpiewa natomiast wspaniale Kaiserlied, hymn ck Austrii („Boże, ochroń, Boże, wspieraj”) podczas zorga­nizowanego przez Piwnicę „Jubileuszu 149-lecia Zawodu Pisarskiego Józefa Igna­cego Kraszewskiego”. Ta rekonstrukcja prawdziwego wydarzenia przerodzi się w niezwykły happening z udziałem naj­szacowniejszych postaci Krakowa i sto­licy, ale — znów! — z występu Ewy Demar­czyk zachował się ledwie urywek

Koncert w warszawskim Teatrze Ży­dowskim w 1979 r. zostanie nagrany na płytę - i będzie to płyta ostatnia. Po­tem Piotr Skrzynecki przestanie prowa­dzić konferansjerkę podczas jej recitali. W 1986 r. powstanie Teatr Ewy Demar­czyk, który pod koniec lat 90. zakończy definitywnie istnienie. A rozgoryczona artystka coraz bardziej wycofywać się bę­dzie ze świata.

Wspomina Joanna Olczak-Ronikier: — Kiedy pisałam moją książkę o Piwnicy, wydaną w 1994 roku, bardzo chciałam umieścić tam wspomnienia Ewy. Odbie­rała wtedy jeszcze telefony, ale zdecydo­wanie odmówiła — to przeszłość, o której mogłaby mówić tylko źle. W książce za­jęła należne miejsce, ale widziana oczami innych. Ostatnia moja z nią rozmowa od­była się dwa lata później. Przygotowy­wano koncert w Teatrze Słowackiego na 40-lecie kabaretu, miał się na nim pojawić Piotr Skrzynecki, bardzo już wtedy chory. Wiedzieliśmy, że zależy mu na obecności Ewy. Też odmówiła.

A ja pamiętam ostatni jej recital, na którym byłem: czerwiec 1998, Kraków, Teatr Bagatela, Festiwal Kultury Żydow­skiej. Przejmujące doświadczenie — przez pierwszą połowę Ewa Demarczyk miała wyraźne kłopoty z głosem, ze ściśniętym sercem słuchałem okaleczonych piose­nek, które tak kochałem. W połowie coś się przełamało, wróciła na chwilę tamta artystka. Wychodziliśmy jednak poru­szeni i smutni — może nie chcielibyśmy tego słyszeć? I tylko nasz czeski przyjaciel z Ołomuńca, Vaszek Burian, słuchając naszych marudzeń nieśmiało nam prze­rwał: — Ale ja słyszałem ją po raz pierw­szy na żywo i mnie się bardzo podobało…

■ Na koniec bez daty. Nie pamiętam, na ilu koncertach Ewy Demarczyk byłem — sześciu? ośmiu? Pamiętam, owszem, wszystkie piosenki, które śpiewała, pa­miętam, jak niektóre się zmieniały. Pa­miętam, jak Taki pejzaż — Kisiel na­pisał, że to „jedno wielkie, zadziwiające crescendo” — skomponowany przez Ko­niecznego do wiersza niesłusznie zapo­mnianego Andrzeja Szmidta, stopniowo się wydłużał (na czarnym albumie trwa 6 minut, potem ten czas niemal się po­dwajał) i nabierał demonizmu stosow­nie do słów („Psy kulawe / stroją drogi / diabeł dziewkom / plącze nogi”). Finał sprawiał wrażenie, jakby do teatru wtar­gnął huragan. Pamiętam wspaniałego Don Juana (Zarycki do wiersza Mariny Cwietajewej) — nie ma go, podobnie jak Osjana, nigdzie, nie tylko na płytach, ale i na YouTubie.

Nie pamiętam też kolejności utworów, wiem tylko, jak zmieniał się klimat spektaklu, jak po fragmentach niesłychanie dramatycznych i po niesamowitych par­tiach wokalnych następowały kawałki liryczne. Albo zgoła lżejsze, jak pierw­sza kompozycja Andrzeja Zaryckiego dla Ewy Demarczyk, Ballada o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego wedle Galla Anonima. To zdumiewające i cudowne połączenie rockowych wła­ściwie rytmów ze średniowiecznymi ry­mami (przełożonymi z łaciny przez Ro­mana Gródeckiego) służyło później, gdy już Demarczyk rozstała się z Piotrem Skrzyneckim i konferansjerki podczas jej koncertów w ogóle nie było, bezsłow­nemu przedstawieniu muzyków. So­listka wskazywała ich kolejno i każdy od­grywał jedną strofę Ballady na swoim instrumencie.

Na finał czasem wszyscy śpiewali jeden z piwnicznych hymnów, czyli Dezyde- ratę. Najmocniej jednak zapamiętałem finał inny: muzycy stopniowo schodzą ze sceny, zostaje tylko pieśniarka i bez akompaniamentu — ktoś tylko w tle wy­stukuje rytm na pudle gitary — wykonuje po hiszpańsku, z muzyką Zaryckiego, wiersz wielkiego poety afrokubańskiego Nicolasa Guillena Palma sola. Wiersz o samotnej palmie rosnącej w patio; o sa­motności.

Niech i tutaj jego zakończenie w prze­kładzie Jana Zycha będzie finałem: „Palma samotna marząca, / palma sa­motna, / że wolna idzie z wiatrem, / wolna i samotna, / wyzwolona z korzeni i z ziemi, / wyzwolona i samotna, / łow­czym chmur przelotnych, / palma sa­motna, / palma samotna, / palma”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji