Chcę mieć poczucie, że gram porządne role. Rozmowa z aktorką Martą Klubowicz
Artur Szczukiewicz: W okresie swojej największej popularności wyjechała pani do Austrii. Zaplanowała pani ten krok czy przed czymś pani uciekła?
Marta Klubowicz: Wydaje mi się, że ja chyba cały czas przed czymś uciekam. Wtedy – w 1992 roku – uciekłam do Austrii, bo doszłam do wniosku, że właściwie w Polsce nie robię nic ciekawego poza zarabianiem pieniędzy Było ciężko, w filmie nic się nie działo, panował kryzys. Poza tym w Austrii czekał na mnie mąż, który nie mógł wtedy przyjechać do Polski, Nie była to typowa ucieczka – nie paliłam za sobą mostów, nie przecinałam żadnych korzeni.
Nie bała się pani, że po powrocie do kraju będzie pani musiała zaczynać wszystko od początku? Czy – wyjeżdżając z Polski – myślała pani, że jednak kiedyś trzeba będzie tu wrócić?
Ze strachem trzeba sobie dać radę, nauczyć się z nim żyć, zaprzyjaźnić się z nim. Ja ciągle wszystko zaczynam od nowa – najpierw, na samym początku kariery, później w Austrii, potem znowu w Polsce. O ile tuż po szkole teatralnej poszło mi bardzo gładko, właściwie nie przestawałam grać, praktycznie nie schodziłam z planu filmowego i telewizyjnego, o tyle teraz jest znacznie trudniej zainteresować sobą producentów i reżyserów. Za chwilę może zadzwonić telefon, który zmieni wszystko w moim życiu. Wiele rzeczy spada na mnie jak grom z jasnego nieba. A jeśli nikt nie zadzwoni przez najbliższe miesiące? Trzeba znaleźć sobie formułę, by wytrzymać psychicznie w tym zawodzie. Ja staram się robić swoje – nie umiem czekać. Ciągle coś organizuję, popycham do przodu.
Nie każdy to potrafi. Mam wrażenie, że pokolenie aktorskie, do którego i pani należy, gdzieś przepadło. Nie ma w polskim kinie miejsca dla czterdziestolatków…
To polski mechanizm – machina, która pożera młodego aktora, kręci nim, wiruje, aż w końcu wypluwa. U nas nie szanuje się ludzi dojrzałych. I nie mówię tylko o zawodzie aktora. Nowe pokolenie buduje nasz świat na bazie młodego jeszcze kapitalizmu. Bogami młodych są sukces i pieniądze, a ideałem – nie bunt lecz dostosowanie. Wracając do aktorów – 90 procent ról, jakie oferuje film, to role dla bardzo młodych dziewcząt. Pozostałe 10 procent to role matek, ciotek, babek – kobiet po 50-tce. Widzę, że taki stan ciągle trwa. Obserwuję dziewczyny kończące szkołę, które natychmiast wciągane są w tę maszynę i nie zdają sobie sprawy, że za chwilę mogą zostać wyplute.
Pani akurat startowała w momencie, kiedy zmiany ustrojowe i gospodarcze postawiły nasz kraj na głowie. Teraz jest inaczej.
Oczywiście. Weźmy na przykład prostą sprawę – pieniądze. Ja w latach osiemdziesiątych rzeczywiście robiłam film za filmem. Zarabiałam takie pieniądze, że mogłam sobie dołożyć do gaży teatralnej i… przeżyć. Nawet nie mogłam marzyć o kupnie koła do „malucha”, nie mówiąc już o małym „fiacie”. Wynajmowałam mieszkanie bez telefonu, nie miałam żadnych oszczędności Gdybym tyle pracowała wcześniej albo teraz – byłabym na pewno świetnie ustawioną finansowo kobietą. Wchodziłam w dorosłe, samodzielne życie w okresie powoli zdychającego komunizmu, w czasie stanu wojennego, który – może to zabrzmi obrazoburcze – miał swoje dobre strony… To, co się wtedy działo między ludźmi, w teatrze, miało ogromną wartość. Wartości, w które wtedy wierzyliśmy, już nie istnieją.
Dzisiaj łatwiej jest również zyskać popularność, znacznie trudniej ją odzyskać.
Czy popularność może być wartością samą w sobie? Nie o twarz chodzi w tym zawodzie. Chcę mieć poczucie, że gram porządne role, że się rozwijam. To oczywiście nie wyklucza zagrania w serialu ani potrzeby akceptacji widza – akceptacji, której nie należy mylić z mizdrzeniem się do publiczności.
Podobno aktor nie istnieje bez popularności.
Jest wielu wybitnych aktorów, których nikt nie zna z telewizji, a którym niektóre gwiazdy mogłyby czyścić buty.
Ilu?
Dziękuję za rozmowę.