Artykuły

Być! Być!! Być!!!

Chodziłam niezgrabnie, lecz Holoubek uspokajał mnie, że nie muszę się martwić, bo ludzie zwracają uwagę na ręce, którymi wymachiwałam łapiąc równowagę. Kule odkładałam za kulisami, na scenę wchodziłam jak na walkę byków.

Katarzyna Kubisiowska: Mama mówiła po kaszubsku?

Teresa Budzisz-Krzyżanowska: Mama mówiła piękną polszczyzną, ale znała też język kaszubski. Brat jej matki, czyli mojej babci, był kaszubskim poetą — Hieronim Derdowski. To on jest autorem powiedze­nia: „Nie ma Kaszëb bez Polonii, a bez Kaszëb Polśczi”. Derdowski napisał po kaszubsku poemat O panu Czôrlińscim co do Pucka po sece jachôł — z humorem opi­sujący sąsiedzkie życie Kaszubów i Pola­ków. W Wielu stoi jego pomnik — duma rodziny.

Mama czytała poemat Derdowskiego bezbłędnie, a jeszcze piękniej czytała po polsku Pana Tadeusza. Nie wiem, skąd wiedziała, gdzie trzeba postawić śred­niówkę i klauzulę.

Skąd to mogła wiedzieć?

Po prostu wiedziała, taka organiczna właściwość. Miała też poczucie rytmu, fantastycznie śpiewała. Chodziła na chór, gdzie pan organista uczył pieśni Moniuszki. W domu wyśpiewywała je rzewnym głosem. „Po nocnej rosie brzmij dźwięczny głosie / Niech się twe echo roz­szerzy / Gdzie nasza chatka, gdzie stara matka / Krząta się koło wieczerzy…”. Naj­większe wrażenie robiła na mnie pieśń o starym Cyganie, którego wyrzucono z karczmy, bo „wdzięczne piosneczki z jego skrzypeczki niegdyś bawiły / Dziś nie chce ich świat”. Wypchnięty za drzwi umarł gdzieś po płotem.

Słuchałam tego bawiąc się klockami i łzy kapały mi ze wzruszenia.

Śpiewałyście razem?

Och nie, byłam zasłuchana. A mama krzątając się w naszym domu w Tczewie, zawsze sobie coś nuciła. Ja też tak się za­chowuję, co czasem śmieszy albo denerwuje moją córkę Anię.

Gdy idę ulicą i coś sobie nucę, rzeczywi­ście mogę wyglądać na świrniętą…

Jaka była mama? Dzielna. Ojciec zaginął w pierwszych dniach wojny. Sama została z trójką dzieci. Nie wiem, kiedy i jak udało się ustalić, że ojciec jest w Dachau. Mama go stamtąd wyciągnęła.

To nie była prosta sprawa: wyciągnąć kogoś z obozu.

Brat ojca ożenił się z Niemką. Mieszkali też w Tczewie, w pięknym mieszkaniu, byli zamożni, mieli koneksje. Mama po­szła prosić o pomoc. Stryj, owszem, przy­jął ją, lecz w holu. Jego bardzo niemiecka żona wołała zza zamkniętych drzwi: „Czy ta Polka już poszła?”. Dla mamy to upoko­rzenie musiało być trudnym doświadcze­niem… Niemniej stryj stanął na wysokości zadania i ojciec wrócił, ale bardzo chory. Zmarł niedługo — w lutym 1942 r. Ja uro­dziłam się we wrześniu, nie zobaczyliśmy się nigdy.

Mam w domu portret rodziców i jego zdjęcie. Przystojny mężczyzna. Ojciec był maszynistą kolejowym. Gdy szedł do pracy, mówił, że idzie na służbę.

To samo Pani mówiła, gdy grała Pani u Jerzego Grzegorzewskiego.

Bo bardzo mi się podoba to określenie. Jest w nim pokora, poczucie obowiązku i przyjemność. Służyłam, bo chciałam. A Grzegorzewski traktował aktorów jak kolor, który ma wypełnić reżyserską wizję.

To właśnie dla Grzegorzewskie­ go w 1983 r. przeniosła się Pani ze Starego Teatru w Krakowie do Teatru Studio w Warszawie, któremu on wtedy dyrektorował.

Dałam mu się zbałamucić, bo wydawało mi się, że w Starym Teatrze już nic nowego mnie nie spotka. A Jurek wtedy pokazy­wał, że na scenie możliwy jest zupełnie inny język niż ten, do którego przywy­kłam. Wyrzucał mnóstwo tekstu, wyda­wało się, że nie ma roli, a przecież była. To, co istotne, działo się poza słowami; w ge­stach, spojrzeniach, ruchu, pauzach, ciszy. Praca z Jurkiem nie była łatwa — trzeba się było wsłuchiwać w to, czego nie mówił, jego świat wyobrażeń był często niedo­stępny. Wpatrywałam się w niego, by coś zrozumieć. Robił miny.

Dużo miał tych min?

Marszczył brwi, poprawiał okulary, był bardzo skupiony i niepewny. Ko­rygował natychmiast to, co powiedział przed chwilą: „A może nie tak, a może tak, a może jeszcze inaczej”. Z tych namysłów rodziły się sceny. Widzowie może nie za­wsze wiedzieli, o co chodzi, ale było pięk­nie.

Czasem przed próbą prosił, byśmy usie­dli na widowni i wpatrywali się w scenę, szukając natchnienia.

Długo?

Dla mnie to była wieczność. Wpatry­wałam się w scenę i „niczego nie widzia­łam oczyma duszy swej”. Potem wcho­dziliśmy, by improwizować. Czasem Ju­rek wchodził na scenę, by coś pokazać, ale szybko z niej zmykał, z zażenowaniem mówiąc: „Przepraszam, przepraszam…”. Czarujący człowiek. Ale nie zagrałam u niego wielkich ról.

Jak to, a Pani Rollison w Dziadach, a Paganini w Usta milczą?

No tak, chyba mam kłopoty z pamięcią. Początkowo trudno było mi wejść w ze­spół, ale po udanej premierze Opery za trzy grosze zbliżyliśmy się wszyscy.

Pracowałam wyłącznie z Grzegorzew­skim i zaczęłam marudzić. Mówiłam nie­raz, że na scenie znowu są skrzydła samo­lotu, narty postawione jak parkan, pan­tografy tramwajowe, fortepiany odwró­cone: „Cały czas operujesz tymi samymi rekwizytami”. On dawał mi się wygadać, a potem mówił: „Ale, przepraszam cię Teresa, jak idziesz na koncert Yehudi Menu­hina, to za każdym razem się dziwisz, że on znowu gra na skrzypcach?”. Dostałam po nosie. Nikt nigdy bardziej taktownie nie dał mi do zrozumienia, że mówię głup­stwa. On w ten sposób stwarzał i meblo­wał swój świat.

Jednak Pani miała dość tego świata.

Bo z czasem dziwnie się porobiło. Ju­rek — wydaje się, że niechcący — został dyrektorem Teatru Narodowego i zabrał ze sobą część zespołu Studia. Ogromna widownia, ogromna scena i ogromne moż­liwości techniczne. Jurek bawił się nimi jak dziecko nową zabawką. Ja bałam się tej sceny, „za duży wiatr na moją wełnę”. Ale dawałam radę.

Pamiętam dokładnie moje zachwyty na próbach Pod wulkanem Lowry’ego. Marek Walczewski grał Konsula, ja byłam Yvonne. W czasie tych prób zorientowa­łam się, że Jurek ma kłopot z alkoholem. To było głęboko prawdziwe, przejmujące przedstawienie…

A Jurek zachowywał się czasem tak, jakby na naszych oczach próbował popeł­nić samobójstwo — tak samo jak Konsul. Odrzucał wszelką pomoc, nie mogłam na to patrzeć.

W 2003 r. wystawił Studium o Hamle­cie. Byłam zachwycona. Kraków, Młoda Polska, Wyspiański, Szekspir, wszystko to, co lubię. Czytałam to jako studium o umie­raniu. Po premierze podeszłam do Jurka, by mu podziękować i pogratulować. A on na to: „No co? Można reżyserować będąc po wódce!?”. To było bardzo prowokacyjne i nieprzyjemne. Wiedziałam, że trudno już będzie z nim rozmawiać.

Przestaliśmy się ze sobą kontaktować. Umarł okropnie, na schodach, na kitce schodowej. Znaleźli go sąsiedzi

A wcześniej wystawił Duszyczkę — rzecz o odchodzeniu ciała od duszy, przejściu od być do nie być.

Zaadaptował do tego przedstawienia podziemie Teatru Narodowego, można to było czytać symbolicznie.

Po śmierci Jurka dyrektorem został Jan Englert. Wtedy Andrzej Seweryn wyreżyserował Ryszarda II. Olbrzymie wi­dowisko, gigantyczna scenografia, mnóstwo ludzi na scenie. Na początku przed­stawienia miałam jedną bardzo dramatyczną scenę z Ignacym Gogolewskim. Spektakl był dosyć rzadko grany. W Ry­szardzie II do końca grali Krzyś Kolber­ger i Gabrysia Kownacka. Obserwowa­łam Kolbergera, jak pod wpływem cho­roby się zmienia. On wiedział i myśmy wiedzieli, że powoli odchodzi. Siadał na uboczu i zmęczony przygotowywał się do swojej sceny, ale widziałam, że myślami jest już gdzie indziej. Kiedyś pojechałam z nim do Bydgoszczy na zaproszenie Fil­harmonii. W czasie podróży mówił mi o swojej lekarce z Krakowa, która codzien­nie dzwoni do niego, by mu przypomnieć o lekarstwach, i pyta, jak się czuje. Przed koncertem poprosił, bym agrafką spięła mu spodnie, tak schudł. Był słaby, ale na scenie — wielki. A potem umarła Gabrysia Kownacka.

Ja strasznie długo żyję, tylu kolegów już odeszło. Smutne.

Jak Pani to mówi, to myślę o Pani w roli Hamleta, który bardzo tęskni za niedawno zmarłym ojcem, a nawet rozmawia z jego duchem.

Też bardzo chciałam porozmawiać z oj­cem, w dzieciństwie okropnie za nim tęskniłam. Pamiętam, jak kiedyś zalałam się łzami i żaliłam się mamie, że inne dzieci mają tatusia, a ja swojego nie mogę zo­baczyć. A potem w drodze ze szkoły do domu jego grób odwiedzałam niemal co­dziennie. Miałam obowiązek podlewać na nim kwiatki. Taka byłam cmentarna panienka.

Proszę jeszcze więcej opowiedzieć o tej służbie.

Wolę jednak mówić o zawodzie. Jest piękny. Miałam szczęście, los mi sprzyjał, grałam dużo ważnych ról u wspaniałych reżyserów. Kolegów pamiętam wszyst­kich po tej i po tamtej stronie. Ta służba nie była uciążliwa. O trudach nie pamię­tam.

Naprawdę?

Pamiętam dobrze zmaganie i przyjem­ność przy pracy nad tym Hamletem. Andrzej Wajda wstrzelił się z nim ideal­nie w czas: premiera odbyła się w czerwcu 1989 r. Zbiegły się sztuka i tocząca się obok historia — być albo nie być. W trak­cie tego monologu otwierałam okno na plac Szczepański i mówiłam do ludzi: „Jaki ten świat okropny”. To było niesa­mowite, że w każdej scenie były podtek­sty.

W Hamlecie miałam być, a nie grać.

Jak to?

To historia na osobne opowiadanie. Le­cieliśmy we czwórkę do Berlina: Wajda, Krysia Janda, Janek Nowicki i ja. Pan An­drzej wymyślił, że będzie reżyserował sceny z Łagodnej dla Niemców. Czeka­liśmy na samolot i pan Andrzej siedząc naprzeciwko mnie nagle powiedział: „Po­winnaś zagrać Hamleta…”. Byłam zmęczona, zmartwiona, miałam mnóstwo oso­bistych problemów. Coś zabełkotałam, że to niemożliwe, że dziękuję, myślałam, że to bez sensu, bo tyle już razy kobieta grała faceta. Nie wierzyłam w ten pomysł.

Pani w ogóle jest ostrożna.

Chyba tak. Ale to była jednak kusząca propozycja. Przeczytałam na świeżo Hamleta. Mieszkałam i pracowałam już w Warszawie, ale często wracałam do Krakowa, bo tu były moje kotwice. I z tę­sknoty poszłam do Starego. Akurat od­bywały się próby Dybuka. Koledzy na scenie, Wajda na widowni, ja usiadłam za nim. Rozmawialiśmy chwilę o tym, co słychać; był dla mnie zawsze serdeczny. Wtedy zapytałam, co z tym Hamletem, bo ja już jestem strasznie głodna czegoś nowego. Okazało się, że też myślał o na­szym Hamlecie. Zrozumiałam, że ma być to sztuka o teatrze i aktorach. „Będziesz mówiła monologi w swojej garderobie, która będzie tam za sceną i gdzie będą sie­dzieć widzowie. A na scenie tyłem do pu­stej widowni będzie się odbywała akcja sztuki” — powiedział. Spodobało mi się. Potem, gdy już przysłał mi monologi, spe­cjalnie na tę okazję tłumaczone przez Ba­rańczaka, wiedziałam, że to moje, że już nikomu tego nie oddam. Zaczęliśmy pró­bować w maju 1989 r.

Wajda fantastycznie mnie oswajał, mó­wił: „Jak się nie uda, to zrezygnujemy, ale poczytajmy, zobaczymy, co z tego wynik­nie”. Na próbach zdarzało się, że byliśmy tylko we dwoje. Kiedyś zauważył: „Ty się wstydzisz, boisz się śmieszności, ale nie graj, wiem, że potrafisz, bądź sobą”. Musiałam się zastanowić, kim jestem.

I?

Dzięki Hamletowi stanęłam na nogi, inne problemy zeszły na plan drugi, wiedziałam, że mam ważne zadanie do wyko­nania. W Hamlecie każdy może przyjrzeć się sobie — czasem jesteśmy śmieszni, czasem tragiczni. Takie żyćko. Ośmieliłam się być sobą na scenie; co za ulga.

Właśnie tego za bardzo nie rozu­miem… Jak to jest być sobą w roli?

Gram na instrumencie, którym jestem ja sama: wyposażam postać w swoje emo­cje, choć to już nie moje, a moich postaci. Lubiłam scenę z przyjaciółmi… Już wiem, że nie są uczciwi. Wyrywam Rosenkrantzowi flet mówiąc: „Chcesz grać na mnie jak na flecie? A grać na mnie nie potrafisz, bo jestem bardziej skomplikowanym instrumentem”. Potem z wściekłością wy­rzucałam flet za kulisy. Kiedyś tak nim trzepnęłam, że się rozwalił; była we mnie nieprawdopodobna siła.

Trudno było mi w scenie Ofelii, którą grała Dorota Segda. Mówiłam jej: „Idź do klasztoru, bo świat jest okropny, a męż­czyźni niegodni zaufania”. Wtedy też mówiłam jak kobieta do kobiety…

Samo życie.

Byłam przekonana, że to, co robię, ma sens — że coś ludziom daję, a dla mnie to było lekarstwo na moje roztkliwianie się. Ten zawód bywa terapeutyczny. Bo za­zwyczaj to rzemiosło, a tylko czasem coś więcej, coś, czego nie doświadczaliśmy, a nawet nie przeczuwaliśmy.

A z Hamletem od razu po pierwszym spektaklu pojechaliśmy na światowe tournée.

Ale bez Ewy Lassek, która jeszcze na premierze grała Królową.

Tak, bo w dzień premiery Ewa do teatru przyszła niedysponowana.

W garderobie po prostu spadała z krze­sła. Rozgoryczona mówiła do mnie: „Ja ci tu tylko partneruję”. Nie wiedzieli­śmy, co dalej będzie. Wajda rozważał ja­kieś karkołomne nagłe zastępstwo, a my wierzyliśmy, że Ewa da radę. Jurek Bińczycki, który grał Króla, wziął Królową pod pachę i weszli na scenę. Ewa mówiła pięknie, tylko nieco wolniej i dobitniej niż zazwyczaj. To była świetna aktorka. Ale drżałam, gdy zbliżała się scena rozmowy Hamleta z matką. Klęczałam przed nią, trzymałam mocno jej ręce i znowu jak kobieta do kobiety dobijałam się do niej i o nią: „Matko, zastanów się, co robisz, źle postępujesz”. Ta scena nigdy później nie miała już tylu prawdziwych emocji. Jed­nak Wajda nie chciał ryzykować, na tour­née pojechała Dorota Pomykała z egzem­plarzem w ręce — tekstu uczyła się w samo­locie. Pani pyta, jak to Ewa zniosła? Rok później odeszła.

Mnóstwo w tym zawodzie nie­spełnionych ambicji i połamanych życiorysów.

I upokorzeń, i nieprzewidzianych sytu­acji — sama tego doświadczałam.

W Narodowym był zaprogramowany na każdy miesiąc plan spektakli, wisiał na tablicy, przy wejściu. Terminarz week­endów był drukowany na szarym pasku. Przechodziłam obok tego codziennie i nie zauważyłam, że w niedzielę gram w Ryszardzie II. W tę samą niedzielę w Ate­neum grany był Edyp. Spokojnie sie­działam w garderobie w Ateneum przy­gotowana do spektaklu i nagle telefon, inspicjent z Narodowego pyta, gdzie je­stem. Zdziwiona myślę, że kto jak kto, ale on powinien wiedzieć, gdzie jestem o tej porze. Odpowiadam: „W teatrze”. Inspi­cjent: „A w którym? Bo my tu gramy Ryszarda… Katastrofa. Spektakl odbył się beze mnie. Potem pytałam Kolbergera, jak poszło, a on na to: „Nawet lepiej, bo kró­cej”. To na szczęście była jedna scena na początku sztuki, nikt z widzów nie zauwa­żył jej braku.

A w Edypie moja Jokasta tego wie­czoru miała wielką dramatyczną siłę. Wszyscy grali pięknie, gratulowaliśmy so­bie udanego spektaklu. Był z nami dyrek­tor Holoubek i dyrektor administracyjny, bardzo miły człowiek. Powiedziałam ca­łemu zgromadzeniu, co zrobiłam, pyta­łam, co teraz będzie i jak mam postąpić. Ten miły dyrektor odpowiedział mi: „No cóż, wyleją panią i następnego dnia będzie pani już nareszcie u nas. Obiecuję, osobi­ście autem przywiozę panią do Ateneum”.

Następnego dnia poszłam do dyrektora Englerta wyjaśnić całą sytuację. Miałam nadzieję, że skończy się na naganie z wpisaniem do akt w najgorszym przypadku. Dyrektor był bardzo zmartwiony, bardzo mu było przykro, ale nie miał za bardzo wyjścia i musiał mnie zwolnić w trosce o dyscyplinę zespołu i swój autorytet. Dał mi szansę. „Są dwa wyjścia — powiedział. — Ty sama złożysz podanie o rozwiązanie umowy albo ja cię zwolnię”. Naprawdę świetnie zagrał scenę zmartwionego dyrektora. Prosto z jego gabinetu poszłam do in­spicjenta. Pytam, jak to było, przecież spek­takl odbył się, nie ma powodu, bym płaciła tak wysoką cenę. A on na to: „Ale dyrektor zrobił mi awanturę, że spektakl się odbył”. Gdy to usłyszałam, pomyślałam… Nie, nie powiem, co pomyślałam. Ale wiedziałam, że nie jestem tu mile widziana. Wróciłam do Englerta i poprosiłam o zwolnienie. Po­czułam się świetnie, byłam wolna.

Zdumiewające, że Pani o tym wszyst­kim opowiada z takim spokojem. To wypadek tak przewartościował Pani myślenie o kluczowych sprawach?

Chyba tak. To była połowa lat 90. Jecha­łam na festiwal klasyki polskiej, by zasiąść w jury — to ja prowadziłam auto. Później już pomyślałam, że ten wypadek nie zdarzył się bez przyczyny. Bóg mnie strzegł, że nie musiałam oceniać kolegów, bo to ryzy­kowne. Obudziłam się w szpitalu w Ole­śnie pod Opolem. Leżałam po operacji na OIOM-ie, było mi strasznie zimno. Wy­dawało mi się, że umieram, bo już nie da się mnie ogrzać. Wtedy przyszedł młody lekarz, który mnie operował. Powiedział, że zrobił tyle, co umie, a umie jeszcze nie­wiele. Bezradnie rozkładał ręce, poradził, żebym szukała fachowca, bo ta operacja musi być powtórzona. Był w tym uczciwy.

Pamiętam jeszcze, jak wodziłam pół­przytomnym wzrokiem i w pewnym momencie zobaczyłam przerażone twa­rze moich córek… Tak, to one mnie urato­wały. Postanowiłam żyć. Chcę, muszę — bo mam dla kogo.

Dzieci to największy doping do poko­nywania trudności.

Potem wylądowałam na rehabilitacji w Konstancinie. I tam miałam dwa ważne spotkania. Pierwsze — z księdzem. Przy­chodził do chorych, rozmawiał. Mnie podarował Rekolekcje ignacjańskie. Czy­tałam, kontemplowałam, wyciszałam się, myślałam o Bogu i o tym, co mogą dać sy­tuacje kryzysowe. Nigdy wcześniej nie miałam tyle czasu do namysłu.

A drugie ważne spotkanie?

W Ateneum ze względu na mój wypa­dek trzeba było przerwać próby Fantazego, gdzie grałam Idalię. Kiedyś odwie­dzili mnie trzej panowie, dyrektor Janusz Warmiński, Gustaw Holoubek i Andrzej Szczepkowski. Powiedzieli, że nie wolno mi się lenić, że oni czekają, bym się szybko zbierała, bo trzeba wznowić próby. I rzeczywiście próbowałam się mobilizować. Zdawało się, że już możemy próbować, ale okazało się, że jednak jestem za słaba. Więc czekali nadal — takie sytuacje naprawdę rzadko zdarzają się w teatrze, tym trzem panom jestem za to wdzięczna. Aż wreszcie doszło do premiery i to była dla mnie piękna przygoda. Rolą Idalii potra­fiłam się bawić, właściwie rozmawiałam z widownią. Idalia może wszystko — ona kreuje siebie.

Prościej jest kreować życie sceniczne niż to prawdziwe?

Życie jest bardziej odpowiedzialne, tam nie umiem grać.

A Fantazy to był dla mnie powrót do życia. Holoubek uspokajał mnie, że nie muszę się martwić, że chodzę niezgrabnie, bo ludzie zwracają uwagę na ręce, którymi wymachiwałam bez przerwy łapiąc rów­nowagę. Kule odkładałam za kulisami, na scenę wchodziłam jak na walkę byków. Swoje robiły adrenalina i prochy przeciwbólowe.

Z kulami można się zaprzyjaźnić?

Trzeba. Nie ma wyjścia. Kiedy jestem zmęczona, używam mercedesa, tak mó­wię na wózek. Mam też bagażówkę — wó­zek z koszykiem, do którego wkłada się rzeczy, by je móc przewieźć. A na kule mówię, że to kije golfowe. W Wujaszku Wani grałam na wózku, w Papieżycy o kulach. Teraz nie daję rady grać, muszę się z tą sytuacją pogodzić. Trudno.

*

Teresa Budzisz-Krzyżanowska (ur. 1942) jest aktorką teatralną i filmową. W teatrze pracowała m.in. z Jerzym Jarockim, Andrzejem Wajdą i Jerzym Grzegorzewskim, w filmie — z Krzysztofem Kieślowskim, Wojciechem Marczewskim, Tadeuszem Konwickim. Ostatnio wystąpiła w Papieżycy (Teatr Ateneum) i Wujaszku Wani (Teatr Polski).

W lutym 2019 r. odbył się w Filharmonii Krakowskiej koncert, z którego dochód został przeznaczony na leczenie i rehabilitację aktorki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji