Artykuły

Przeciw Tebom

Pół wieku po Marcu ’68 polski teatr nie przypomina walki o Dziady ani buntu studentów. Mierzy się z czymś trudniejszym: z pamięcią antysemickiej nagonki i wypędzenia z Polski obywateli pochodzenia żydowskiego.

W sobotę 10 marca pokazano po raz pierwszy dwa oczekiwane przed­stawienia: Sprawiedliwość w reżyserii Michała Zadary i Kilka obcych słów po polsku w reżyserii Anny Smolar. Oba wiele łączy. Oba stworzyli ludzie zbyt mło­dzi, by być świadkami wydarzeń sprzed 50 lat. Oba przywracają je współczesności. Oba zadają bolesne pytania. W obu ważna jest praca nad materiałem historycznym i tekstowym. I w obu waga tematu przy­gniotła teatr.

Teatru mi nie żal. Nie żal mi tego, że w kategoriach czysto artystycznych oba przedstawienia nie porywają. U Zadary oczywistość użytych środków wydaje się bardziej świadoma, u Smolar wynika ra­czej z bezradności, która jednak też jest tu­taj tematem. Przeszkadza mi, że aktorzy Sprawiedliwości czytają teksty z promptera, i nie rozumiem, czemu Kilka obcych słów po polsku musi zostać w drugiej czę­ści zaśpiewanych na okropnie „aktorski” sposób — jednak nie chwyty i reżyserskie pomysły są tu ważne, ale całościowe spo­soby rozwinięcia i przedstawienia tematu, teatralne nie w znaczeniu „środków arty­stycznych”, ale dynamicznych figur myśli.

Strona Edypa

Punktem wyjścia dla Sprawiedliwości jest sprawdzenie, czy można przypisać konkretnym osobom prawną odpowie­dzialność za wypędzenie Żydów z Polski w latach 1968-71 i w konsekwencji złożyć do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Dla realizacji tego zadania konieczne było przeprowadzenie dochodzenia przez zespoły historyków i prawników. Syntezę ich prawie dwu­letnich badań odgrywają aktorzy w nie­spełna 90-minutowym przedstawieniu: od statystycznego wręcz ukazania skali zbrodni, przez jej zdefiniowanie w ję­zyku prawnym i określenie grup spraw­ców, po próby wykazania winy konkret­nych osób.

I tu śledztwo zaczyna utykać: większość podejrzanych nie żyje, a gdy odnalezione zostają trzy konkretne osoby, które pi­sały teksty propagujące nienawiść na tle rasowym, to nie można im postawić za­rzutów, bo przestępstwa, o które można by je oskarżyć, dawno uległy przedawnie­niu. Sfrustrowani aktorzy rzucają o ścianę teczkami z dokumentami i szykują się do wyjścia, ale wtedy — jak w hollywoodz­kim filmie o dziennikarzach śledczych — następuje zwrot akcji. Dzwoni telefon i głos prawnika wyjaśnia, że zbrodnia przeciwko ludzkości, która w świetle pol­skiego prawa nie ulega przedawnieniu, nie musi zakładać unicestwienia danej grupy. Śledztwo nabiera nowego tempa. Barbara Wysocka tłumaczy sobie i nam, dlaczego wygnanie Polaków pochodze­nia żydowskiego może być uznane za taką zbrodnię, co sprawia, że każdy obywatel ma obowiązek skierować zawiadomienie do prokuratury. „Państwo też — mówi pa­trząc na nas Ewa Skibińska — bo teraz już też wszystko wiecie”.

Ale kto konkretnie popełnił przestęp­stwo? Z długiej listy zostały trzy nazwi­ska dziennikarzy, piszących 50 lat temu nienawistne teksty. A właściwie dwa, bo pierwszy z tekstów, informujący o żydow­skim bojkocie polskiego bekonu w Wielkiej Brytanii, brzmi tak absurdalnie, że tylko osłabiłby wymowę oskarżenia. Au­tor drugiego, wyjątkowo ohydnego, Ka­rol Badziak, jest dziś niewidomym star­cem, który ponoć utracił pamięć, więc na wymierzenie sprawiedliwości jest już za późno (w logice spektaklu argument to słaby). Zostaje osoba trzecia i na niej wła­ściwie skupiają się kluczowe sceny.

Autorka antysemickiego artykułu w łódzkiej prasie to Iwona Sledzińska-Katarasińska, dziś posłanka opozycyj­nej partii. Jako jedyna ze wspomnianej trójki nie wyparła się napisanego w mło­dości artykułu, przyznaje, że był głupi i że do dzisiaj stanowi dla niej ciężar. I to wła­śnie ona pozostała jako jedyna potencjalna sprawczyni zbrodni. Twórcy spektaklu sami chyba słyszą rozlegający się w tym momencie chichot historii i rechot tych, którzy dziś z pełnym przekonaniem uru­chamiają mechanizmy znane z 1968 r., a wobec których w opozycji jest posłanka. Mimo wątpliwości aktorzy są jednak prze­konani, że zawiadomienie złożyć trzeba, bo tylko sąd ostatecznie uwolni posłankę od brzemienia win, a kozioł ofiarny jest potrzebny, by oczyścić zbiorowość.

W spektaklu powraca motyw Edypa. „To jak w Edypie” — powtarzają akto­rzy, mówiąc, że Tebańczycy i Polacy tak samo nie chcą osądzić winnych zbrodni. A winnego trzeba osądzić i ukarać, nawet jeśli ma to być bolesne przede wszystkim dla nas samych. Słucham tych wywodów ze zdumieniem. Rozglądam się po sali i ni­gdzie nie widzę Iwony Sledzińskiej-Katarasińskiej, która podejmowałaby śledztwo we własnej sprawie, siebie uznawała za winną i sobie wymierzała karę. Widzę młodych, przekonanych o swojej racji mo­ralnej ludzi, którzy posługują się dokład­nie tą samą logiką, jak autorzy projektów dezubekizacyjnych, dekomunizacyjnych itp. Jedni i drudzy zdają się wierzyć w moc prawa, jego język i sprawczość, choć nie ma dnia, by nie były one z wielu wzglę­dów praktycznie negowane. Spektakl na­zywa się Sprawiedliwość, ale powinien nazywać się inaczej. Tak, dokładnie tak: Prawo i Sprawiedliwość.

Edyp król to nie polityczna przypo­wieść z tezą, ale tragedia. Jej logika, pełna okrutnej ironii, stawia na ostrzu noża wła­śnie to, co tak wysoko podnoszą twórcy spektaklu: ludzkie poczucie sprawiedli­wości. Dążący do oczyszczającej prawdy Edyp odkrył własną zbrodnię i sam wy­mierzył sobie karę, spełniając w ten spo­sób klątwę bogów i pogrążając Teby w chaosie, którego ofiarami padły także jego dzieci. Zadara o tym wie. Przypo­mina konsekwencje Edypowego czynu i zdaje się mówić: trudno, sprawiedliwość jest najważniejsza. Bez niej pozostaniemy w niewypowiedzianym cieniu dawnej zbrodni.

Twórcy spektaklu nie czują się w ża­den sposób winni. Nie chcą też, by zbioro­wość czuła się winna, bo wina zbiorowa to wina niczyja. Lepiej niech jeden zgi­nie, niżby wszyscy mieli mieć nieczyste sumienia. To oczywiście mechanizm ko­zła ofiarnego, który jest — o czym analizu­jąc m.in. Edypa króla pisał przenikliwie René Girard — mechanizmem ukrywania założycielskiej zbrodni zbiorowej. Jego ofiarami często padali właśnie Żydzi. Za­dara proponuje, by mechanizm pozostał ten sam, tylko zmienimy ofiarę. Włady­sław Gomułka zaciera ręce. Premierowa publiczność klaszcze. Aktorzy i reżyser kłaniają się z uśmiechem.

Kto wykłuwa sobie oczy?

Strona Ismeny

Zapowiadając przedstawienie Anny Smo­lar przypominano, że jest ona dzieckiem marcowych emigrantów. Jej spektakl o do­świadczeniach rodziców miał więc być już w punkcie wyjścia rezultatem działania tego, co Mariannę Hirsch nazwała post- pamięcią. Chodzi o specjalny typ pamięci wydarzeń, których samemu się nie prze­żyło, ale które są częścią osobistego do­świadczenia, ponieważ tak wiele wiemy o nich od świadków bezpośrednich.

W Kilku obcych słowach po polsku sytuacja drugiego pokolenia, przeżywają­cego traumatyczne doświadczenia rodzi­ców, jest zainscenizowana dosłownie — ak­torzy teatrów Żydowskiego i Polskiego na naszych oczach wcielają się w dzieci Pola­ków wygnanych po Marcu ’68 z racji po­chodzenia. Dzieci te odgrywają sceny z ży­cia rodziców, mówią ich wyobrażonymi słowami. Posługują się przy tym teatral­nym cudzysłowem, którego swoistym uosobieniem jest Ariel, grany i tańczony przez Pawła Sakowicza.

Można odnieść wrażenie, że Anna Smo­lar chciała teatrowi postpamięci dać przewrotną, ironiczną, ale podszytą rozpaczą „lekkość”, znaną z innych jej przedstawień (np. z bydgoskiego Dybuka). Stąd być może sceny taneczne, stąd też — dla mnie problematyczne — sceny śpiewane (choć song o przodku, który wybrał asymilację, w wykonaniu Sakowicza rzeczywiście po­rażający). Drapieżna autoironia, którą ci sami „aktorzy żydowscy” posługiwali się mistrzowsko w tak właśnie zatytułowa­nym przedstawieniu wyreżyserowanym przez Smolar, tu jednak nie działa.

Już w początkowym monologu Jerzego Walczaka o 50. urodzinach, które dziś wszyscy obchodzimy, brzmią tony nazbyt deklaratywnego serio. Jakby twórcy byli sparaliżowani powagą i dramatyzmem spraw, o których będą mówić. W efekcie przedstawienie stopniowo staje się serią kolejnych emocjonalnych i tematycznych kumulacji na wciąż i wciąż powtarzający się temat poplątanej tożsamości osobi­stej, którą — jak u Ervinga Goffmana — na­dają inni, choć przeżywa się ją samemu. I dzieci, i rodzice szarpią się w walce o uznanie ich przez innych za takich, ja­kimi sami siebie odczuwają, ale inni (czy­taj: Polacy) konsekwentnie tego odma­wiają, wpędzając ich w Żydów, tylko po to, by ich jako Żydów wypędzić.

Z pułapki splątanej tożsamości nie ma wyjścia. Rodzi się we mnie myśl, że uparte dążenie do tego, by się jakoś określić wspólnotowo, rodzaj fiksacji na etnicznej tożsamości, to coś okropnie niezdrowego, a zarazem typowego dla mieszkańców „tego kraju”. Zastanawiam się też, czy sprowadzanie pamięci pomarcowego wygnania Żydów z Polski do osobistych traum nie jest rodzajem oczekiwanej spolegliwości, której na zakończenie zgroma­dzeni będą mogli przyklasnąć w poczuciu etycznego uspokojenia.

Pamiętacie Ismenę, córkę Edypa, sio­strę Antygony? Ona tak właśnie chciała: żeby się dogadać, ułożyć. Była gotowa za­akceptować los. Przyjmowała winę ojca jako swoją i łagodnymi oczyma spoglądała z przerażeniem na hardą siostrę. To jej głos zdawałem się słyszeć w finałowym mono­logu Kilku słów…, adresowanym do „Kochanej Polski”, którą prosi się grzecznie (choć z gniewem), by została poligamistką i kochała także swoje, niekoniecznie pol- sko-polskie dzieci. Skrzywdzona Ismena prosi Kreona, by i ją przyjął. Kreon uśmie­cha się, bije brawo. Nawet wstanie…

Nieprzebaczeni

Oba przedstawienia łączy też to, że omi­jają winę polsko-polskich Polaków, która jest i pozostaje naszą wspólną, właśnie dla­tego, że się z nią nie mierzymy, projektu­jąc ją na komunistów, na kozła ofiarnego albo przekształcając w łatwe współczucie dla ofiar. A przecież zwolnione przez wy­gnanych posady ktoś obsadzał, ktoś robił kariery dzięki — jak niedawno przeczyta­łem — „pomarcowemu odblokowaniu ście­żek awansu”. Ktoś zajmował opuszczane mieszkania, ktoś ma kupione za bezcen od wyjeżdżających antyki.

Ten wątek pojawia się w obu przed­stawieniach niemal na marginesie. A ja chciałbym, żeby powstał spektakl o ta­kim mieszkaniu i zajmujących je do dziś ludziach. O marcowych docentach. O księdzu, wspomnianym u Zadary, któ­rego spadkobiercy pokazują kupiony za bezcen obraz. I żeby nie było to przedsta­wienie o jakichś onych, ale o nas. Żebyśmy mogli wreszcie sami odkryć nasze winy i przyznać się do nich, drodzy Edypowie. A jeśli wyklujemy sobie potem oczy, to niech nas zaprowadzą do Kolonos.

Nie wierzę w sąd. Nie wierzę w prawo i sprawiedliwość. I nie cenię aż tak wy­soko pamięci, by pod jej przymusem po­wracać wciąż i wciąż do tragedii rodziców. Jeśli w coś wierzę i czegoś pragnę, to tego, czego tak bardzo w tym podobno chrześci­jańskim kraju nie ma: przebaczenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji