Wystarczy być
Prapremiera "Obywatela M. - historyi" Macieja Kowalewskiego obeszła się bez gościa honorowego, Leszka Millera. Nadzieja na obecność premiera uzasadniona była faktem, że stanowił on prototyp postaci polityka przedstawionego w sztuce - jakkolwiek bez ścisłej zgodności z życiorysem oryginału.
Autor, którego "Ballada o Zakaczawiu" doczekała się zasłużonej sławy, tym razem napisał utwór w warstwie fabularnej dość stereotypowy, a konstrukcyjnej - amorficzny. Cóż, "Balladę..." oprócz Kowalewskiego wsparli swymi piórami także Krzysztof Kopka i Jacek Głomb, zarazem reżyser. Tym razem Głomb, rzutki dyrektor legnickiej sceny, ograniczył się do wystawienia "Obywatela M". I poszedł w inscenizacji sprawdzonym tropem: fascynacji surowym pięknem beznadziejnej rzeczywistości PRLu, tyleż minionej, co nadal pokutującej.
Pusta przestrzeń i drabina, z której szczytu zacznie z wolna schodzić Anioł Stróż (Anita Poddębniak), od pierwszej sceny lokuje opowieść na granicy realności. Ludwik M. (Tadeusz Ratuszniak), wydrwiwany przez szkolnych rówieśników i pozbawiony szczególnych talentów, dzięki zachętom Wujka Zbynka (Janusz Chabior) postanowił zostać politykiem. W chwilach zwątpienia da niejednokrotnie upust wątpliwościom przed poczciwym, choć zadziwiająco mało rozgarniętym Aniołem Stróżem.
Ludwik M. to kolejna wersja współczesnego Everymana czy Kandyda, który poszukując miejsca na ziemi, zabrnie w ślepy zaułek. Konkluzja sztuki, że do polityki garną się jednostki bez właściwości, mdłe i mało kreatywne, nie należy do szczególnie odkrywczych. Wspomnijmy choćby Nikodema Dyzmę. M., podobnie jak O'Grodnick z "Wystarczy być" Kosińskiego, bezwiednie powtarza zasłyszane frazesy ("a ja tobie życzę dużo zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze"), ta metoda otwiera mu furtkę do partyjnej kariery. Wiele rozpoznawalnych powiedzonek - "prawdziwego mężczyznę poznać nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy", "mężne serce w kształtnej piersi" - wywoływały radosne ożywienie na widowni. Autor włożył je jednak, cynicznie, w usta... Wujka Zbynka.
Jacek Głomb ze swoim rzadkim darem przedstawiania banalnych rzeczy w intrygujący sposób, wydobywa groteskowe tony z najbłahszych sytuacji. Tym razem dodał poetyckiego znaczenia utworowi, który kwalifikuje się najwyżej jako farsa z podtekstami.
Trudno przytoczyć wszystkie nazwiska siedemnastu występujących osób, choć na to zasługują, choćby wyrazista Joanna Gonschorek w podwójnej roli koleżanek, a zarazem kochanek głównego bohatera oraz doskonały Przemek Bluszcz, który stworzył tak różne wizerunki trzech postaci: nauczyciela Romualda Siły i przyszłych prezydentów: Ludwika W. i Oleandra K.
Nowe widowisko prężnej legnickiej sceny to ani jej triumf, ani polityczno-obyczajowy skandal. Obejrzeć go warto z innego powodu. W naszych przybytkach Melpomeny rzadko kiedy spotyka się równie profesjonalny, skonsolidowany zespół, któremu - odpukać - chce się grać!