Barszczewska na słupskiej scenie
Z Grażyną Barszczewską [na zdjęciu], reżyserem i aktorką słupskiej wersji "Zazdrości" rozmawia Małgorzata Stecz.
Dziś staje pani przed widzami w podwójnej roli - jako reżyser i aktor - jak prowadzi się na scenie samą siebie?
- Nie odważyłabym się reżyserować i grać jedną z głównych ról, gdyby nie doświadczenie, które już mam z tą sztuką. Miałam już okazję kształtować "Zazdrość" w teatrze w Tarnowie. To doświadczenie sprawiło, że mam pełną świadomość jak każda postać, każda scena powinna wyglądać. Podczas prób jednak nie odbyło się bez dublerki, lub takiego biegania z miejsca gdzie wraz z koleżankami próbowałyśmy scenę do fotela, aby popatrzeć na to co się między nami dzieje z zewnątrz. Ale faktycznie moja odwaga, aby w takiej podwójnej roli wystąpić, brała się ze wcześniejszych doświadczeń na scenie w Tarnowie.
- Czym zatem będzie się różniła poprzednia "Zazdrość", od tej którą dziś zobaczymy w Słupsku?
- Również doświadczeniem, tyle, że życiowym. Od tamtej pory wiele w moim życiu, w życiu moich koleżanek się zmieniło. Więcej przemyślałyśmy, pogłębiło się nasze spojrzenie na świat. "Zazdrość" to opowieść o bardzo silnych emocjach. W końcu jest to historia trzech kobiet i ich wspólnego mężczyzny. Ale każde emocje z czasem dostają rozumu i proszę mi wierzyć, można się prawdziwie zaprzyjaźnić z byłą żoną obecnego męża...
- Nie boi się pani porównań z telewizyjną wersją "Zazdrości" Krystyny Jandy?
- Nie, a to dlatego, że ja pozostaję wierna intencji autorki. Ani przez chwilę, ten nasz wspólny mężczyzna nie zostanie widzom pokazany - w końcu to mężczyzna idealny, wytwór naszej fantazji... Po drugie moje bohaterki do końca się nie spotkają, czego zresztą życzy sobie autorka sztuki. Właśnie to jest siłą tego testu i to go wyróżnia od pospolitych opowieści znanych z kolorowych czasopism.