Po premierze "Zdarzenia na brygu Banbury"
"Zdarzenie na brygu Banbury" w reż. Urszuli Kijak w Teatrze Polskim we Wrocławiu w opinii Leszka Pułki.
Nie wiem, po co było wystawiać "Zdarzenie na brygu Banbury". W końcu Gombrowicz nie jest świętą krową. Pisał teksty świetne i knoty. Ten jest błahy i - w interpretacji Uli Kijak - zwyczajnie nudny
Rok Gombrowiczowski to zbyt wątły pretekst, by wystawiać literackie wprawki autora "Ferdydurke". Opowieść o młodym człowieku, który wsiadł na zły statek, w jakiejś mierze splata się z Kafkowskimi refleksjami na temat losu człowieka uwikłanego przypadkiem w bezduszne tryby losu i bezmózgie instytucje. Tylko że bryg idący ze szprotkami i śledziami do Valparaiso w porównaniu choćby z "Zamkiem" jest dość mizerną metaforą, a postać kapitana Clarke'a budzi pusty śmiech, nie grozę.
Prowodyrzy "Zdarzenia", Clarke (Paweł Okoński) i pierwszy oficer Smith (Adam Cywka), są pokracznymi satrapami. Pierwszy przemieszkuje w beczce, drugi szczeka gardłowymi rozkazami, by utrzymać w ryzach trzech sennych matrosów. Nie jest to trudne, bo marynarze przeważnie zamierają w bezruchu. Na taki statek-widmo trafia Zantman - podróżny, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Przez kwadrans jest uroczo. W surowej czarnej przestrzeni spływają spod sufitu reje z żaglami. Błyski i głosy burzy wdzierają się zza kulis. O ile reżyserka sobie przypomni, że na scenie coś powinno się dziać. Zantman Marcina Tyrola w zwolnionym tempie powtarza klasyczne Gombrowiczowskie gesty. Najpierw naturalistycznie walczy z nudnościami. Potem symbolicznie szamoce się z beczkami na pokładzie. Wreszcie kapitan zadziera nogawkę spodni bohatera i zrywa mu podwiązkę.
Opadająca skarpeta symbolizuje słabość. Dostrzegają to marynarze. Zantman, opłacając się wulgarnym matrosom, nie rozwiązuje jednak szarady życia - silny bierze wszystko, to wiemy od pierwszej minuty. Oglądamy jeszcze uniesiony w górę przed nosem kapitana "palic" - metaforę młodzieńczego buntu przeciw brutalnej sile. I na tym koniec dramatów. Godzinnej reszty właściwie nie ma.
Reszta to nuda. Popluwanie na pokład. Przyśpiewki-żarciki na hamakach. Dyskusje o formie, czyli o brudnych nogach jednego z majtków, którymi - goląc nożem łydki - druzgocze on wrodzone poczucie przyzwoitości Zantmana. Są jeszcze groteskowe sceny posiłków na niby i wyłupywanie oczu. Rytmiczne szorowanie pokładu na sucho - ni to parodia sceny rewiowej, ni to wzbudzanie grozy. Jeszcze spod sufitu spływa maszkaron baby-dziwo z juty wielkości słonia - symbol męskich żądz. Wreszcie kurtyna, oklaski i kwiaty.
Oddam własną kolekcję prozy Gombrowicza komuś, kto powie, o czym był ten spektakl i po co.