Nie tylko na scenie
Jest stara. Bardzo stara i zmęczona. Nie ma już zdrowia, sił i nogi, którą amputowano jej w konsekwencji wypadku sprzed lat. Ma za to wspomnienia służące jej za tworzywo do ostatniego już chyba wielkiego spektaklu. Gra dla dwóch widzów - dla obecnego z nią prawie stale sekretarza i przede wszystkim dla siebie. Być może, po raz pierwszy właśnie dla siebie, gdyż całe życie grała dotychczas dla innych. I w jej wypadku to prywatne aktorstwo to nie tylko zaspokojenie zwykłej babskiej słabości do kreowania samej siebie, do budowania mitów o sobie, do rozgrywania swych życiowych perypetii i problemów, czy kokieterii wreszcie, ale i coś wręcz przeciwnego. To potrzeba spojrzenia na siebie, na swe życie raz jeszcze. To i próba zrewidowania tych mitów tworzonych przez lata przez nią samą i innych. To szansa dla szczerości. Szansa tworzona tym, co było jej pasją i istotą życia. Co było w niej, Sarze Bernhardt, najautentyczniejsze, najuczciwsze - aktorstwem.
"Wspomnienie" Johna Murrella, to schyłek życia wielkiej artystki. Mniejsza o treści, które ta stara kobieta ma nam do przekazania, choć i w nich można by doszukać się wielu prawd i refleksji. Sztuka jest przede wszystkim wielką szansą dla aktorów w niej występujących. Na Maiej Scenie Teatru im. S. Jaracza aktorzy skorzystali z tej szansy skwapliwie i z wielkim powodzeniem.
Ewa Mirowska stworzyła kreację (i nie jest to w tym wypadku jedynie wytarty zwrot frazeologiczny), dla której krzywdzące byłoby stwierdzenie jedynie tego, co napisałem na wstępie. Daje nam refleksję o tym wszystkim, ale równocześnie mówi nam dużo więcej o starym człowieku (precyzyjniej byłoby powiedzieć: kobiecie), który pragnie zmierzyć, określić się, ale i utrwalić dla potomności samego siebie. Potrafi być śmieszna i tragiczna w kreowanych przez siebie starczych słabościach i skrzywieniach. Karykaturalna - gdy wali lachą swego interlokutora, głęboko ludzka - gdy zachłannymi palcami w kartotece fiszek chce odnaleźć swe minione i bezpowrotnie utracone pasje i nadzieje. Nieokiełznana, nieznośna, bezkrytyczna gdy wspomina swą wielkość, a równocześnie skarlała, zbita, godna współczucia kobieta, dobiegająca swych sił witalnych i dni. Piękna pamięcią, brzydka teraźniejszym kalectwem i starością.
Partneruje jej Ryszard Sobolewski jako Georges Pitou - sekretarz. Powiernik i "chłopiec do bicia". Śmieszny mały człowieczek, przez lata kultywujący owe dziwactwa, na starość zmuszony obcować z indywidualnością tyle dla niego niezrozumiałą, co i bliską. Stary sklerotyk, zrzędzący na nią i uwielbiający ją zarazem. Człowiek, któremu wielka chlebodawczyni każe wcielać się w najrozmaitsze postacie ze swego życia. Robi to z oporami, diabli wiedzą na ile sprawiającymi mu kłopot i zażenowanie, a na ile radość i satysfakcję. Pitou Sobolewskiego daje się wciągać w tę grę aż do tego stopnia, iż zza tej jego sztuczności, w tym, co kazano mu odegrać, przebija autentyczna zaduma nad własnym losem. Dlatego, że sztuczność z prawdą, teatr z życiem przeplatają się w tym spektaklu, wyreżyserowanym przez Jacka Bunscha, bezustannie. Granice są niezwykle płynne.
I jeżeli kogoś nie przekonałem, że warto obejrzeć ten spektakl dla świetnej gry aktorów, zachęcam ich do obejrzenia go chociażby dla skonstatowania tej prawdy. Być może nam wszystkim nieprofesjonalnym artystom dramatycznym, może się do czegoś przyda.