Ewa Szykulska: W teatrze jestem szczęśliwa
- Aktorstwo to na dobrą sprawę przyjemność, za którą mi płacą. Czasem sobie myślę, że to takie nieustające wakacje. Nawet w takich okresach, jak obecnie, gdy gram gościnnie w pięciu teatrach, w pięciu różnych spektaklach. W teatrze jestem szczęśliwa - mówi warszawska aktorka EWA SZYKULSKA.
Miasto Kobiet: Jak Pani słyszy piosenkę "Prześliczna wiolonczelistka", to myśli Pani sobie: "To ja!"?
Ewa Szykulska: Oczywiście. Chociaż to było bardzo dawno temu. Nie pamiętam już nawet, jak trafiłam do teledysku Skaldów.
Od razu, jako młoda dziewczyna, znalazłam się w dziwnym środowisku, w którym było wielu indywidualistów: Janusz Kondratiuk (mój ówczesny chłopak), Jan Himilsbach, Zdzisław Maklakiewicz, a nawet Janusz Głowacki. To byli ludzie, którzy wyznaczali trendy offowe w tamtych czasach.
Takie jak "Dziewczyny do wzięcia"?
- No właśnie, czym są "Dziewczyny do wzięcia"? W tamtym czasie to był film nie do końca poprawny. To na pewno jest próba czegoś niezależnego.
Jak dziś mogłyby wyglądać "Dziewczyny do wzięcia"?
- Myślę, że podobnie. Może dziś ludzie są odważniejsi. Pewnie korzystaliby z telefonów komórkowych i trochę inaczej by się zachowywali. Ale poza tym niewiele się zmieniło. Problem ciągle istnieje. Coś nas gna. Ludzi, którzy mieszkają w małych ośrodkach, coś ciągnie do dużych miast. Wyobrażają sobie taką Warszawę jak eldorado, miejsce, w którym może ich spotkać coś fantastycznego.
Myśli Pani, że bohaterowie "Antygony..." między innymi po to przyjechali do Nowego Jorku?
- Nie lubię odpowiadać na takie pytania, bo nie lubię wchodzić w cudze życie. Zastanawiam się jednak nad samą Anitą, bo to jest moja bohaterka. Wyobraźnia, jako aktorce, podpowiada mi wiele rozwiązań. Co do pozostałych bohaterów? To nie byli z pewnością szczęśliwi ludzie. Przyjechali do Nowego Jorku szukać lepszego życia.
To nie jest pierwsza Pani "Antygona...".
- Tak, i to jest mój problem. Bo nie lubię powtarzać. Staram się zamykać pewne historie. Przez te kilkanaście lat, które minęły od premiery "Antygony..." w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu zmieniłam się ja sama, zmienił się świat, w którym żyjemy. Ponowne podjęcie tego tematu nie było dla mnie łatwe.
Jednak zdecydowała się Pani ponownie zagrać Anitę. Dlaczego?
- To świetny tekst. Uważam, że Głowacki pisze fantastycznie. On zmusza do redagowania zdań w odpowiedni sposób, ustawia sposób konstrukcji postaci. To duże wyzwanie dla aktora - niebezpieczne, ale ekscytujące.
Czy to będzie Antygona dojrzalsza, mądrzejsza?
- Nie wiem. To pytanie o to, czy w miarę upływu lat stajemy się mądrzejsi, lepiej rozumiemy siebie i świat. Być może tak. Dobrze jest myśleć, że tak jest, ale któż to wie? Z perspektywy lat mogę powiedzieć, że moja pierwsza "Antygona" była chyba zbyt tragiczna. Teraz staram się o to, żeby ona była bardziej ludzka, zwyczajna, bliższa codzienności. Życie nie składa się przecież tylko z momentów wzniosłych, tragicznych - bywa pozbawione sensu, absurdalne, ale też wesołe, beztroskie. Niezależnie od tego, gdzie i kiedy się toczy.
Lubi Pani swoją pracę?
- Aktorstwo to na dobrą sprawę przyjemność, za którą mi płacą. Czasem sobie myślę, że to takie nieustające wakacje. Nawet w takich okresach, jak obecnie, gdy gram gościnnie w pięciu teatrach, w pięciu różnych spektaklach. W teatrze jestem szczęśliwa.
Dziękuję za rozmowę.