Gorycz śmiechu
Istotnym elementem wzbogacania kultury teatralnej środowiska jest prezentowanie na własnych deskach ciekawych spektakli przygotowanych przez inne teatry. Przy czym eliminowane powinny być tutaj przedstawienia ewidetnie nieudane, na rzecz propozycji interesujących, czy tzw. kontrowersyjnych (złe czy dobre - niechaj każdemu widzowi będzie dana szansa ich osobistej oceny). Jest to ważki element edukacji widza, a także - co brzmi może nieco paradoksalnie - przywiązania do tego, co proponuje rodzima scena. Tak, bowiem zaufanie do własnego teatru budować można również u miejscowego widza poprzez sensownie przemyślane zaproszenia na występy innych twórców teatralnych czy teatralnych zespołów. Widz, który nie zawiódł się na teatrze, będzie tutaj wracał.
Wieloma osiągnięciami w tym kierunku może się poszczycić Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisałem już na tych łamach - przed kilku miesiącami - o ścisłej (i regularnej) współpracy toruńskich twórców z artystami z Czechosłowacji, czego efektem było m. in. w ostatnim czasie przedstawienie sztuki Jana Drdy, wybinego dramaturga z kraju naszych południowych sąsiadów, na scenie toruńskiej, przygotowane przez Czechosłowaków z udziałem aktorów miejscowych.
Zjawisko to ma wszakże również inny wymar. Chodzi o wymianę spektakli z innymi scenami krajowymi. Mieliśmy z tym właśnie ostatnio do czynienia. Przed kilku dniami obejrzałem w toruńskim teatrze komedię Antoniego Słonimskiego - "Rodzina" w wykonaniu zespołu Teatru Dramatycznego z Gdyni. Przedstawienie to (aczkolwiek trudno je zaliczyć do wybitnych) jeszcze raz potwierdziło sens (w istniejącej sytuacji) wymiany swoich propozycji przez teatry 2 różnych stron kraju.
Na toruńskiej scenie jest to, w ostatnim czasie, drugie przedstawienie zaprezentowane przez gdynian. Podczas czerwcowego występu festiwalowego (1982 r.) zaprezentowali oni bowiem "Testaradę" ("Testarium" i "Na pełnym morzu") Sławomira Mrożka. Spektakl ten spotkał się z ogólną krytyką, czego wyrazem był m. in. werdykt jury. Cóż, nie wyszło. Dyrektor, kierownik artystyczny teatru, a jednocześnie reżyser tamtego spektaklu - Zbigniew Bogdański, tym razem znacznie bardziej udanie wywiązał się ze swoich funkcji reżyserskich (gra on jednocześnie główną rolę).
Na warsztat wzięto komedię Antonego Słonimskiego - "Rodzina". Ten wybitny poeta, satyryk, felietonista (świetne "Kroniki tygodniowe"), recenzent był także dramaturgiem, o czym nie wszystkim wiadomo. Jego najsilniejszą bronią (zginął przed kilku laty, w podeszłym już wieku, w wypadku samochodowym) był błyskotliwy humor, który uzewnętrzniał się przede wszystkim w satyrze, felietonach, recenzjach, poezji (chociaż nie stronił tutaj także od uzasadnionego patosu) oraz dramatach.
Właśnie! Mająca swoją prapremierę 19 grudnia 1933 r. (reżyseria - Stanisława Perzanowska, scenografia - Władysław Daszewski) "Rodzina" tryska wysokiej próby humorem. Powiedzmy precyzyjniej - satyrą, gdyż wyraźny, społeczno-polityczny adres autorskich dowcipów, każe w ten sposób właśnie określić sposób przedstawienia zasadniczych problemów sztuki. Nie jest to jednak typowa komedyjka w stylu chociażby Michała Bałuckiego (niczego nie ujmując temu skądinąd świetnemu komediopisarzowi).
Znakomity satyryk potrafił nagromadzić w tej komedii wiele wysokiej próby dowcipów sytuacyjnych czy słownych, ale nie na tym zamierzał zakończyć swoją rolę. Satyra na pewne typowe osoby, ich zachowania, charaktery, wydaje się być podstawowym planem dramaturgicznym akcji. Dobry dowcip jest tu jednak środkiem, ale nie celem, służącym realizacji zamierzeń autora. Rzecz jest bowiem w czym innym.
Pokrótce zatem o treści. Miejsce akcji, to polski dwór w Lekcicach. Życie jego mieszkańców płynie, podobnie jak przed laty, sielankowo. Chociaż... Właśnie! - w Niemczech Hitler doszedł już do władzy. Na razie jest to bardzo odległe, ale już wkrótce... Mimo pozornego spokoju, podświadomie odczuwa się zagrożenie, które mogą przynieść najbliższe dni. Ostro zarysowane tło pozwala na łatwiejszą analizę postaw.
Oto w zrujnowanym dworze Tomasza Lekcickiego pojawia się wywodzący się stąd hitlerowiec, poszukujący potwierdzenia swojego aryjskiego rodowodu. Po wielu perypetiach dowiaduje się, iż jest synem... Żyda. Radziecki komisarz - Lebenbaum, który także zjeżdża do Lekcic, uważający, że jedyną zdrową siłą społeczną jest wyłącznie proletariat okazuje się być potomkiem... arystokraty. Wreszcie sam główny bohater - hrabia Lekcicki, zwariowany (trochę) konstruktor rzeczy niepotrzebnych, uświdamia sobie poniewczasie, że jego wspaniały dwór jest już tylko... pensjonatem.
Dramat ludzi zaskoczonych przez los, konflikt woli człowieka z jego otoczeniem, nieuchronność nadejścia nowych czasów, które zburzą dawny porządek, bieg wydarzeń "pokazujący język" bohaterom, których przyszłość określa przypadek... Względne jest wszystko, a poszukiwanie autentyczności wystawia nas na ciężką próbę - zdaje się mówić A. Słonimski, mrużąc przy tym filuternie oko. Ale i on, i widz zdają sobie sprawę, iż problem jest poważniejszy. Los człowieka, mimo swojej przypadkowości, ma swoje odwieczne, niezmienne prawa, a bohaterowe sztuki żyją ponadto w Polsce, w latach trzydziestych. Im bliżej końca tej (jakby nie było), komedii robi się coraz mniej śmiesznie. Teraz dopiero widać wyraźnie, że wielke, humansłyczne przesłanie posłużyło się śmiechem jako środkiem mogącym pomóc w łatwiejszym dotarciu pewnych prawd niezbyt wesołych do odbiorcy.
Oczywiście, gdyńskie przedstawienie ma pewne wady: zbędność niektórych scen, zbyt natrętne eksponawanie momentów humorystycznych, kosztem zasadniczej wymowy dzieła czy też polityczne aluzje, czytelne w dwudziestoleciu międzywojennym, ale dzisiaj, dla większości widowni zupełne niezrozumiałe. Dobrze się jednak stało, że gdyńskich aktorów mogliśmy oglądać w Toruniu. Publiczność śmiała są serdecznie. Tego typu kontakty należy kontynuować. Widzowie przyjdą, jeśli zaproponuje się im coś interesującego. Co na to inne teatry?