Biurokratyczny głód
Różewicz należy do odchodzącej formacji, która nie wierzy w literaturę i sztukę. Ale sam je uprawia. Trochę to denerwujące, t0 babranie w sobie, babranie w innych, chuchanie, a potem wybrzydzanie. Na Boga, można robić to rok, dwa a potem to już dokumentnie się nudzi. Stąd Tadeusz Różewicz jest dla mnie biurokratą literatury: sprawia wrażenie że jest potrzebny, bo musi posegregować. Po co? - pytam.
Debiutancka sztuka Różewicza "Kartoteka" coś tam odkrywała. Raz, ponownie egzystencjalizm na gruncie polskim, po uprzednio Witkacym i Gombrowiczu - jak chciała część komentatorów krytyki. Dwa, odświeżała środki teatralne poprzez wprowadzenie większego marginesu improwizacji. Coś więc załatwił Różewicz "Kartoteką" i jako artysta winien czuć się usatysfakcjonowanym, a potem drążyć, dalej drążyć. A nie powielać samego siebie. I to aż dwanaście razy.
Bo z moich obliczeń wynika, że "Odejście Głodomora" jest dwunastą sztuką sceniczną tego autora. I gorszą od poprzednich. Chociaż w tym miejscu muszę przyznać, że swoje rozpoznania nie poddawałem szczegółowym analizom, ale intuicji. Tak było już przy pierwszej lekturze w "Dialogu" - w którymś roku siedemdziesiątym - gdy denerwowało mnie, że kafkowski estetyzm głodu Różewicz przerabia na jego przeciwieństwo - i to bardzo nieporadnie. To powtórzyło się przed premierą w teatrze zielonogórskim; autor "Procesu" mnie nie interesował, lecz temat głodu u współczesnego artysty. A dokładniej metafora głodu, która mniej więcej znaczy jako dobrowolne powołanie do ascezy, z rozważaniami socjo-filozoficznymi: komu wolno to robić, kto powinien to robić, a kto wreszcie może i musi głodować. Z tego wszystkiego wychodzi, że Różewicz jest największym głodomorem z powołania. Koniec i kropka, nie ma odwołania.
Dramaturg rozwadnia jeszcze problem wtrętami lirycznymi, w literaturze, tak dokładnie na zasadzie kontrapunktu wyeksploatowanymi, że chciałoby się krzyknąć: - Dosyć! Trochę pokory! W sumie "Odejście Głodomora" jest sztuką o egocentryzmie w konwencji zwietrzałego collage'u, sztuką skonstruowaną bardzo dowolnie, co podejrzewam jest u Różewicza - 40 lat po wojnie - bezradnością.
Tyle wprowadzenia do recenzji ze spektaklu reżyserowanego przez Jana Różewicza, prawdopodobnie kogoś z rodziny, autora, a że nie posiadam wiarygodnych informacji, pozostawiam to w domyśle. Reżyser nie wprowadził do tekstu sztuki jakichś zasadniczych zmian, chociaż skorzystał z zapisu "wątpliwości" autora pt. "Krótka rozprawa o głodomorach", i wcale zgrabnie to wy padło w interpretacji Henryki Bielawskiej. Była to quasi-pantomima do interesującej muzyki Andrzeja Tuchowskiego, chyba najsilniejszej strony spektaklu.
Później już było gorzej. Inscenizator trzymał się litery zapisanej sztuki i był - wydaje mi się - sparaliżowany recenzją sztuk Różewicza w minionych latach. Spiętrzenie scenografii, aby w jednym planie pomieścić wszystkie sytuacje dramaturgiczne, stało się już teatralnym szablonem. Tym razem, niewielka przecież scena zielonogórska, była zagracona i tak dokładnie zapchana, że aktorzy potykali się o rekwizyty. Do tego dochodziły niepotrzebne i liczne podesty. Mimowolnie więc reżyser wprowadził do działania konwencję farsy. A w zbitkach scen lirycznych z jarmarcznymi, powodował poczucie niezamierzonego niesmaku.
Wszystko to się działo w ciasnej i źle rozwiązanej przestrzeni i za sprawą kurczowego trzymania się konwencji wiadomej tylko reżyserowi. Wydaje się, że gdyby uprzątnąć scenę, rozegrać fabułę z większym prawdopodobieństwem psychologicznym (nawet sprzeniewierzając się autorowi), tekst potraktować z trzeźwym weryzmem, nawet to co symboliczne, wtedy Różewicz by zyskał. Głodomor byłby prawdziwszy, bliższy życia, a nie tylko cyrkowy, a nawet dokładniej: klownowy, bo śmieszny. On nie śmieszy pasibrzuchów dlatego, że jest tragiczny, ale dlatego, że bezradny. A co z tego, że odchodzi? I tak wszędzie czeka go ta sama pułapka. Życie.
Gwoli sprawiedliwości, ostatnia scena jest jednak świetnie rozwiązana: orkiestra, przecięcie wstęgi, przemówienie, oklaski, oklaski. Może dlatego, że tak to dobrze znamy?