Balladyna z efektami
Kiedy Słowacki pisał Balladynę, do typowych atrybutów inscenizacji teatralnej należały wszelkie pirotechniczne i mechaniczne efekty. Duchy, diabły i anioły latały na flugach, wyskakiwały z zapadni i znikały nagle pod sceną. W teatrze rozlegały się grzmoty, wył wicher, błyskały pioruny. Przy pomocy zmyślnych maszynerii przemieniano scenę w leśne ostępy, górskie doliny i warowne zamki.
Błyskawiczne zmiany dekoracji, jazda na odpowiednio wytresowanych koniach, żeglowanie łodziami po wzburzonych falach, które wyglądały niemal jak „prawdziwe” — wszystko to należało do ulubionych przez widownię chwytów inscenizacyjnych. Właśnie taki teatr mając przed oczyma, napisał Słowacki swoją ironiczną i tragiczną zarazem sztukę. Wiele zresztą lat upłynąć musiało, zanim wbrew egzegezom najzacniejszych polonistów Zbigniew Raszewski wykazał dokładnie, że właśnie z teatru, a nie z literackiej fantazji narodził się dramaturgiczny kształt Balladyny.
Hanuszkiewicz wystawiając Balladynę w roku 1974 oparł swój spektakl na bardzo prostym pomyśle. Ukształtował go przy pomocy chwytów, które teraz, współczesnym widzom powinny wydać się równie niezwykłe i atrakcyjne, jak teatromanom z lat trzydziestych XIX wieku — morskie, fale imitowane przez pełznących na czworakach pod niebieskim płótnem statystów. Dlatego też podstawowym elementem zabudowy scenicznej jest tu umieszczony nad głowami widzów półkolisty pomost, po którym Goplana ze Skierką i Chochlikiem jeżdżą „jak szatany” na lśniących niklem i świecących reflektorami miniaturowych motocyklach firmy Honda. Kulminacyjna scena bitwy rozgrywana jest przy pomocy zdalnie sterowanych zabawek — strzelających czołgów i błyskających światłami kosmicznych pojazdów. Również kostiumy utrzymane są w modnej obecnie stylistyce komiksu — Goplana w stroju Barbarelli, Skierka i Chochlik w ubiorach amerykańskich piłkarzy, Kirkor w białym smokingu, a Kostryn — w obcisłym stroju przypomina do złudzenia podstarzałego playboya — samego Hugha Hefnera, zasłużonego wydawcę popularnego pisma o tej właśnie nazwie. Jednocześnie, startujące do konkursu w zbieraniu malin córki biednej wdowy ubrane są w stroje kojarzące się z „Mazowszem” i Cepelią. Później — już na dworze Kirkora, Balladyna występuje w czarnych trykotach, a jej matka w straszliwej „modnej” sukni.
Hanuszkiewiczowi należą się brawa za to, że przełamał niedobrą, niezgodną z intencjami samego Słowackiego konwencję wystawiania Balladyny. Grana była bowiem zawsze ta ironiczna i pełna zamierzonych anachronizmów i paradoksów tragikomedia raczej nieciekawie. Jak słusznie zwrócił na to uwagę Raszewski — nawet śmiesząca nas dzisiaj, ale jakże bogata maszyneria XIX-wiecznego teatru nie była u nas nigdy w pełni wykorzystywana. W Polsce nie było teatru gotowego na przyjęcie Balladyny — „W teatrze krakowskim drugiej połowy XIX w. nie działała już nawet zmiana otwarta” (czyli urządzenie do szybkiego wymieniania dekoracji przy podniesionej kurtynie) — „Podobno jakiś maszynista wkręcił sobie palec w tryby uruchamiające urządzenie, i odtąd jej zaniechano”. Przyjął się więc styl wystawiania Balladyny — nudny i nijaki — z częstym zapuszczaniem kurtyny, bez „efektów”, bez teatralnego szaleństwa i zabawy, a także, co gorzej, bez ironicznego dowcipu przemieszanego z okrucieństwem, w które Słowacki tę swoją pseudoludową baśń z szekspirowskimi pastiszami połączoną — tak hojnie wyposażył.
Hanuszkiewicz miał rację, że dla Balladyny poszukał poetyki współczesnej bajki. Tą bajką jest komiks, z jednym jednak zastrzeżeniem — jeżeli we współczesnych widowiskach i filmach, a także w plastyce — istnieje moda na wykorzystywanie i parodiowanie stylistyki komiksu, jeżeli cała subkultura wytworzona wokół obrazkowych historyjek stała się przedmiotem artystycznej obróbki, to trzeba jednocześnie powiedzieć, że w Polsce cała ta sprawa wisi w próżni. Po prostu u nas tego nie ma. Może trudniej, ale za to ciekawiej byłoby poszukać rodzimych przejawów kultury masowej i uczynić je przedmiotem artystycznej trawestacji. Nie chodzi tu wcale o natrętną „aktualizację”, ale o wybór elementów parodii, pastiszu i teatralnej zabawy, które współcześnie odpowiadałyby zabiegom dokonywanym przez Słowackiego, kiedy to z braku rodzimej mitologii — i Goplanę, i Skierkę, i Chochlika sam, ale na polski sposób, sobie wymyślił.
Za to po stokroć słusznie odczytał Hanuszkiewicz Balladynę z perspektywy Epilogu. Z tej perspektywy, żartobliwa ale i okrutna gra, jaką prowadzi Słowacki z historią i historykami, może dopiero uzyskać właściwy wymiar i sens w teatrze. Osadza jego sztukę na linii, która prowadzi ku Janulce Witkacego i utworom Mrożka. Ale trzeba tę grę prowadzić konsekwentnie. Pisali już o przedstawieniu Balladyny w Teatrze Narodowym badacze Romantyzmu. Jedni chwalą je, inni ganią. Milczą na razie tropiciele szyderców. Chyba dlatego, bo każdy pojmie, że prawdziwym szydercą był sam autor Balladyny, a wszelkie łatwe i naciągane podziały naszej literatury ciągle się właśnie o utwory Słowackiego rozbijają. Hanuszkiewicz pokazał, że ironiczny i przewrotny nurt polskiej dramaturgii ma w Słowackim ogniwo być może najważniejsze. I dlatego znalazł w Balladynie materiał do tak efektownej, teatralnej zabawy. Jednakże w swoim odczytaniu i scenicznym przetworzeniu tekstu okazał się niekonsekwentny. Brawurowo rozjeżdżona motorami inscenizacja w pewnym momencie wymknęła się z rąk reżysera. Wszystko pięknie, wszyscy dobrze grają — i Chodakowska (Balladyna), i Rowicka (Alina), i Majda (Matka), i Kopiczyński (Kirkor), i Chamiec (Kostryn), i Kłosiński (Popiel), i Dykiel (Goplana), ale kiedy na pomoście nie ma hond i mechanicznych zabawek, jakoś zbyt mało się tutaj dzieje. Jedynie scena sądu ma w sobie siłę i wyraz, tak dla Słowackiego istotnego sporu o moralną motywację ludzkiego działania. W innych scenach tekst jakby się gubi, a postacie zmieniają się w papierowe kukiełki. I tutaj, ponad całą interpretację i inscenizację wysuwa się Siemion. Jego chłopski, ludowy i współczesny zarazem Grabiec — pijaczyna, i z chłopa król, skupia w sobie wszystkie cechy ironii i współczesnej parodii masowej kultury czy raczej masowego — pół chłopskiego — pół miejskiego obyczaju. W roli Siemiona i w postaci Grabca, który upił się w klubo-kawiarni, albo na zabawie, i wsiadł na motor, kryją się nie wykorzystane tu w pełni możliwości nowego odczytania całego tekstu Balladyny. Pijany Grabiec i z science ficton wyciągnięta Goplana, a obok tego — niczym z Turnieju Miast wzięty konkurs zbierania malin — i wreszcie — okrutna historia błyskawicznej kariery Balladyny. Z tej zanudzonej szkolnymi egzegezami sztuki, w której Słowacki bardzo dziwne rzeczy wyczynia z historią i mitologią narodową, można by zrobić zupełnie niezwykłe widowisko. Hanuszkiewiczowi nie w pełni się to udało. Urzeczony jednym pomysłem, zachwycony sprawnością teatralnej maszyny, którą puścił w ruch — jakby zapomniał o konsekwentnym poprowadzeniu całości. O staranniejszym doborze metafor, celowych anachronizmów, o głębszym przemyśleniu koncepcji tytułowej roli. Ale to wszystko nie podważa faktu, że to on, jako pierwszy — potrafił dojrzeć w Balladynie materiał na takie właśnie widowisko — zrozumiał że trzeba raz na zawsze zapomnieć o nijakiej stylistyce teatralnej tradycji, że trzeba Balladynę odczytywać poprzez Epilog i wreszcie — że teatralna fantazja Słowackiego może i powinna znaleźć sobie właściwe i odpowiednie, choć zupełnie nowe — efekty w nowoczesnej machinie współczesnego teatru.