Nabucco Triumphans
Poznań zamyka listę polskich teatrów operowych, które zdecydowały się na premierę ciekawej, choć nieco "plebejskiej" - tak w formie, jak muzycznej ekspresji - opery Giuseppe Verdiego "Nabucco". Ta wczesna opera Mistrza od lat przyciąga do teatru tłumy - być może więc po prostu komercjalne względy zadecydowały o wyborze tego utworu na premierowe entree nowej dyrekcji.
Dumny wjazd "Nabucca" na poznańską scenę potrzebował specjalnej oprawy - towarzyszyły mu trzy wspaniałe i PRAWDZIWE rumaki (moją szczególną sympatię wzbudził środkowy, który nieświadom powagi sytuacji wciąż coś z zapamiętaniem przeżuwał), spora grupa wystrojonych paradnie statystów, pyszne girlandy SZTUCZNYCH, niestety, kwiatów (mój podziw wzbudziła z kolei znakomicie imitowana Vrisea (oraz -jako efekt specjalny - schody, wzmacniające inne efekty inscenizacyjne.
Trzeba było nie lada mistrzostwa reżyserskiego i scenograficznego, by z tych - powiedzmy otwarcie - wyświechtanych i dość banalnych modułów inscenizacyjnych utworzyć zwarte i gustowne przedstawienie, nie ocierające się o kicz i nachalność mdłego realizmu. A jednak się udało... Znakomite efekty świetlne (Jerzy Bajor i Paweł Dobrzycki), stylowe kostiumy (Maksymilian Kreutz) i profesjonalnie zakomponowane dekoracje (Paweł Dobrzycki) pomogły reżyserowi - Markowi Weiss-Grzesińskiemu umiejętnie balansować na granicy realizmu i iluzoryczności, słodyczy i surowości (kapitalne "Va pensiero" przy ścianie płaczu), pompy i prostoty. Ta inscenizacja MUSI podobać się laikowi, a NIE MOŻE zniesmaczyć konesera. A przecież niełatwo wyważyć te ingrediencje.
Oprawa muzyczna spektaklu j wzmogła moje pozytywne odczucia. Da się ją streścić wspólnym mianownikiem - staranność, dbałość o i szczegół. Muzycznym bohaterem i spektaklu był chór, przygotowany znakomicie przez Jolantę Dotę-Komorowską. Takiego brzmienia nie powstydziłby się żaden z największych teatrów operowych w Europie. A zamierające piano pod koniec "Va pensiero" przejdzie chyba do historii chóralistyki... Bravo!
Orkiestra brzmiała pod batutą Jose Marii Florencia Juniora efektownie, a chwilami wręcz wirtuozowsko (brawurowe tempa). Nie jest on może dyrygentem "zainspirowanym". To raczej znakomity "rzemieślnik", który jednak potrafi wyegzekwować od orkiestry najwyższy z jej obecnie możliwych poziomów artystycznych.
Produkcja solistów nie była, niestety, tak wyrównana. Romuald Tesarowicz zdystansował wszystkich wykonawców, prezentując olbrzymi bas o ciepłej barwie i dużych możliwościach technicznych (koloratura, piano) i wielką kulturę śpiewu. Zbigniew Macias w roli tytułowej pomimo niewątpliwych walorów aktorskich nie przekonywał niewielkim wolumenem brzmienia, szczególnie w górnym rejestrze, brakiem blasku w forte, choć prowadzenie frazy u tego solisty jest nienaganne. I tak jednak wypadł ciekawiej od Jerzego Mechlińskiego, który prezentował śpiew brzydki i siłowy, choć o większym wolumenie.
Abigail to partia wyjątkowo trudna, wymagająca sprawności we wszystkich rejestrach. Joanna Cortes nie zachwyciła na pierwszej premierze, prezentując mankamenty intonacyjne ("niedociągnięte" góry) i techniczne (gamę przez dwie oktawy w stretcie arii trzeba było sobie dośpiewać). Prezentowała jednak aktorstwo wysokiej klasy, co nie było zaletą Krystyny Kujawińskiej, która także muzycznie udowodniła, że o-trzymała rolę przerastającą jej siły.
Spośród innych solistów moją uwagę zwrócili Jolanta Podlewska (Fenena), śpiewająca z przedstawienia na przedstawienie coraz piękniej i pełniej oraz Sylwester Kostecki (Ismaele), epatujący blaskiem i siłą swojego tenoru.
Teatr Wielki wzbogacił się o, co prawda nieco banalną, ale za to świetnie przygotowaną pozycję repertuarową. Bujne życie tego spektaklu i sukces u publiczności wydają się przesądzone.